Uwaga!
Blog o tematyce YAOI, może zawierać treści przeznaczone dla osób dorosłych. Jeżeli tematyka w jakikolwiek sposób Ci nie odpowiada, prosimy o opuszczenie bloga. Pozostałym zaś życzymy miłej lektury :)

czwartek, 19 września 2013

8. Porwanie

Tego popołudnia z braku jakichkolwiek zajęć, John wybrał się na polowanie, z którego wrócić z pięknym dzikiem. Spokojnie starczy im na kolację i jutrzejsze śniadanie, a może i na obiad. Swoją zdobycz położył za jednym z większych kamieni i przykrył niedużą warstwą liści, chroniąc ją przed ewentualnymi drapieżnikami czy owadami. Sam zaś zabrał się za ściąganie prania ze sznurków, rozwieszonych między dwoma drzewami. Mimo, iż żyli w lesie, to ich kryjówka miała wiele cech normalnego domu.
Przykładowo mieli miskę i tarę do prania, kominek z ogniska, spiżarkę w sporych rozmiarów dziupli w jednym z drzew, czy chociażby wannę za którą służył wodospad. Niby luksusów tu nie było, ale jednak żyło się dobrze. Myślami biegał w tę i z powrotem, rozmyślając, co też robią pozostali, czy brat Tuck dziś ich odwiedzi i… co w danej chwili porabia jego drogi przyjaciel. Czasem nieco irytował blondyna fakt, że nie mógł przestać o nim myśleć, zwłaszcza, że każda taka myśl wywoływała nie małe ukłucie bólu. I co miał teraz robić? Nie raz zastanawiał się, czy aby dobrze postąpił ostatnim razem, czy w ogóle jego uczucia były dobre. Bo z drugiej strony… przecież nie miały prawa bytu. Coś takiego jest wręcz niedopuszczalne. Lecz gdyby miał je zabić, musiałby najpierw pozbawić siebie życia, ponieważ wiedział aż za dobrze, że owe uczucia wniknęły w niego tak głęboko, że nie dałoby się ich wyrwać bez uszczerbków na zdrowiu. Westchnął cicho, odkładając na kamień kupkę złożonych ubrań, po czym usiadł sobie na trawie i oparł się plecami o owy kawałek skały. Miał ochotę zasnąć na jakiś czas, dać sobie na wstrzymanie, odpocząć od dręczących go myśli, uczuć, emocji i tego ciężaru, który cały czas musiał dźwigać na sercu. Odchylił nieco głowę w tył i przymknął do połowy powieki, przyglądając się promieniom słońca, przeciskającym się przez korony drzew. Powietrzem poruszał delikatny wiaterek, do uszu dobiegał śpiew leśnych ptaków. Atmosfera była tak spokojna, że John najpewniej by zasnął, gdyby nie jedna rzecz, która ten spokój nagle zaburzyła. W pewnej chwili do uszu młodzieńca dobiegł szelest z niedalekich krzaków. Od razu usiadł prosto, zerkając z lekko zmarszczonymi brwiami w stronę, z której  dochodził odgłos.
- Co chłopaki, już wam się znudziło ganianie po lesie?- zapytał, wstając z trawy i otrzepując ubranie. Jednak nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie, co jakby z lekka go zaniepokoiło. Marszcząc znów brwi ruszył wolnym krokiem w stronę zarośli.- Al? Will? David?- rzucił, przesuwając czujnym spojrzeniem po krzakach. Po raz kolejny odpowiedziała mu cisza. Już zaczął się zastanawiać, czy to aby nie jakiś zwierzak, kiedy nagle z pomiędzy liści błysnęło coś metalowego, po czym powietrze przeciął świst, i gdyby nie to, że John w ostatniej chwili uskoczył w bok, strzała na pewno trafiłaby w cel. Spojrzał za siebie na pocisk, który wbił się w jedno z drzew, po czym odsunął się od krzaków, a w następnej chwili na polanę wyskoczyło około trzydziestu królewskich żołnierzy, otaczając ją całą i odcinając blondynowi drogę ucieczki. Każdy z nich trzymał w dłoni albo łuk, albo kuszę, jednak żaden w niego nie celował. Jedynie śledzili wzrokiem jego poczynania, gotowi w każdej chwili zaatakować. Młodzieniec, rozejrzał się dookoła z lekkim niepokojem, ale również z uwagą i gotowością do walki, mimo, iż w obecnej chwili nie miał przy sobie nic, co by mogło mu posłużyć za broń. Spojrzenie jego błękitnych oczu padło na jedno wolne miejsce w tym całym kółeczku, i krzaki, z których po chwili wyłoniła się ciemna postać o dość potężnej sylwetce, długich włosach i ciemnym, kowbojskim kapeluszu. Lodowate spojrzenie przeszyło John’a na wskroś, a chwilę później głowa uniosła się nieco ku górze, pozwalając mu dostrzec każdy szczegół twarzy przybysza.
- Witaj, Mały John’ie. Być może dane Ci było o mnie słyszeć. Nazywam się Vladimir Demone.- przedstawił się uprzejmie, mimo, iż ton jego głosu był chłodny i może z lekka przerażający. John jednak nie dał się wytrącić z równowagi.
- Chyba jednak nie dane mi było o Tobie słyszeć, Demone, ale jak widzę, Ty słyszałeś o mnie.- rzekł, zerkając znów na królewskich żołnierzy.
- Owszem, Twoje imię jest równie dobrze mi znane, jak imię Twego przyjaciela Robina i pozostałych. I właśnie po was tu przychodzę. Książę zażyczył sobie widzieć was wszystkich u siebie.- odparł mężczyzna, poprawiając ciemne, skórzane rękawiczki.
- Wybacz, ale nie skorzystamy z tego zaproszenia.- odrzucił od razu blondyn, pewny swego. Po jego słowach i ku jego lekkiemu zdziwieniu, w powietrzu rozbrzmiał cichy, niezbyt przyjemny dla ucha śmiech.
- Ależ to nie było zaproszenie.- rzekł Demone, ruszając wolnym krokiem w stronę młodzieńca, który stał w miejscu i śledził spojrzeniem jego poczynania. Był już zaledwie pół kroku od niego, kiedy to nagle przystanął w chwili, gdy powietrze przecięła kolejna strzała, wbijając się w ziemię, tuż przed oprawcą. Tyle wystarczyło, by uwaga ciemnowłosego skierowała się na korony drzew nad nimi, jednocześnie przyprawiając również John’a o lekkie uczucie ulgi. Sam dobrze wiedział, do kogo owa strzała należała. Demone zaś zmarszczył lekko brwi, gdy nie dostrzegł sylwetki poszukiwanego na żadnym z drzew. Jednak wystarczyła kolejna chwila, jeden trzask łamanej gałązki, a kusza zalśniła w dłoni łowcy, który bez wahania wystrzelił w tamtą stronę. Odgłos wbijającego się grotu w drewno wyrwał ze spokojnego snu kilka ptaków, które wzbiły się w powietrze z lekkim hałasem. Mężczyzna znów rozejrzał się po drzewach, przyprawiając tym samym blondyna o lekki uśmiech.
- No pokaż się, młodzieńcze. Chcę w końcu poznać tego słynnego Robina Hood’a. Miej odrobinę honoru i stań ze mną twarzą w twarz.- rzekł ciemnowłosy, nieco podnosząc ton, aby odbiorca dobrze go usłyszał. Nie trzeba było czekać, ponieważ po jego słowach  momentalne z gałęzi tuz obok John’a zeskoczył rudzielec, lądując  z tą kocią gracją na nogach. Wyprostował się i spojrzał na przybysza, opierając swój łuk o ramię.
- Skoro tak nalegasz.- rzekł, po czym na jego twarzy wykwitł ten dobrze znany John’owi, bezczelny uśmieszek.
- Już myślałem, że się nie pojawisz.- rzekł blondyn, cały czas patrząc na nieproszonego gościa.
- Przegapić taką okazję do zabawy? Mówisz, jakbyś mnie nie znał, John.- odparł Robin, rozglądając się z zaciekawieniem po całej polanie, otoczonej przez rycerzy, by na koniec zagwizdać cicho.- No, no… jak widzę, książę Jan postanowił się zemścić za ostatnią zniewagę, nie mylę się?- dodał, wracając spojrzeniem do mężczyzny.
- W istocie. Jednak nie o tym, chciałbym z Tobą mówić. Chcę zaproponować Ci pewien układ, Robinie.- odparł Demone, przystając sobie pół kroku przed nim, a ich spojrzenia momentalnie się skrzyżowały.
- Jaki?- zapytał rudzielec, niezbyt zainteresowany.
- Zmierz się ze mną na miecze.- rzekł ciemnowłosy.- Jeśli uda Ci się mnie pokonać, ja i moi ludzie zostawimy was w spokoju, a o waszej kryjówce nie powiemy nikomu.
Robina z lekka zaskoczyła taka propozycja. Czy to aby nie byłoby zbyt proste?
- Czemu chciałbyś się zmierzyć akurat ze mną?- zapytał znów, przyglądając mu się uważnie.
- Chciałbym sprawdzić, czy Wielki Robin Hood naprawdę jest taki Wielki.- odparł ciemnowłosy, a w kącikach jego ust zawitał lekki uśmiech. Rudowłosy przez chwilę mierzył go spojrzeniem.
- Co będziesz z tego miał, jeśli wygrasz?- kolejne pytanie, na które Demone odparł nieco tajemniczym uśmiechem.
- Wezmę sobie Twojego drogiego przyjaciela.- skwitował, wskazując dłonią na John’a, co zaskoczyło zarówno jego samego, jak i Robina. Czemu wielkiemu łowcy głów chodziło akurat o niego? A może to podstęp? Jednak bynajmniej rudowłosy wcale nie był chętny na takie umowy. Skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył lekko brwi, wracając spojrzeniem do mężczyzny.
- A co, jeśli odmówię?- spytał, przyglądając mu się uważnie. W jednej chwili twarz przybysza drgnęła, a usta wykrzywił lekki, tajemniczy uśmiech, jakby tylko czekał na te słowa. Nie patrząc na żołnierzy, skinął palcami, a zaraz na polanę weszło dwóch kolejnych. Jednak nie byli sami. Jeden z nich trzymał w żelaznym uścisku braciszka Tuck’a, nie pozwalając mu chociażby na próbę ucieczki, zaś drugi w podobny sposób więził Marion. Widząc to, oczy rudowłosego młodzieńca rozszerzyły się nieco. Więc jednak to pułapka. Nie mógł odmówić, bo tą dwójkę spotkałoby coś złego. A jeśli się zgodzi, istnieje możliwość, że coś złego spotka John’a. Zapędzono ich w ślepy zaułek.
- To jak, Robinie? Umowa stoi?- zapytał znów ciemnowłosy, patrząc na niego jakby z wyższością i triumfem. Ten zaś posłał mu jadowite spojrzenie, zostając tak przez dłuższą chwilę, po czym już miał zamiar oznajmić, że nie ma mowy, kiedy to…
- Zgoda.- rozległ się nagle niespodziewany głos. Robin momentalnie spojrzał na John’a z lekkim niedowierzaniem. Na twarzy blondyna nie widać było zbytnich emocji, ale również nie widać było, by się wahał w tej decyzji. Po niedługiej chwili odwzajemnił spojrzenie przyjaciela, a rudowłosy zmarszczył lekko brwi.
- Oszalałeś? Przecież to jasne, że on tylko na to czeka!- rzucił, wskazując dłonią na ciemnowłosego, który z cierpliwością przysłuchiwał się ich rozmowie.
- Możliwe. Ale przecież co to dla Ciebie. W posługiwaniu się szpadą jesteś niemalże tak samo dobry, jak w posługiwaniu się łukiem, czyż nie?- odparł John, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. Jego dość obojętny i pozbawiony jakichkolwiek emocji głos momentalnie przyprawił rudzielca o lekką irytację.
- Ale jeśli przegram, oni Cię…
- Dam sobie radę. A zresztą…nawet jeśli, to w końcu jesteś Robin Hood. Potrafisz kraść.- przerwał mu John ,tym razem spokojnym, a zarazem pewnym swego tonem, wracając spojrzeniem do jego oczu i wpatrując się w nie przez dłuższą chwilę. Przez dłuższą chwilę w tym jednym spojrzeniu przebiegła rozmowa bardziej rozbudowana, niż kilka zwykłych słów. Bynajmniej, rudowłosy wcale nie chciał narażać na coś przyjaciela. Nikogo nie chciał, a ta cała sytuacja bardzo mu się nie podobała. Ale co w takiej chwili mógł zrobić? Jaki miał wybór? Po dłuższej chwili westchnął cicho, jakby z lekką rezygnacja i odwrócił spojrzenie gdzieś w bok. W końcu jednak jego wzrok wrócił do Demone’a.
- Jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa?- spytał, z lekka zachrypniętym głosem, który John tak dobrze znał. Zawsze tak miał, gdy się czymś przejmował, lub niepokoił, gdy coś było nie tak.
- Jestem człowiekiem honoru, Robinie. Gdyby zależało mi tylko na waszej śmierci, już dawno bylibyście martwi.- skwitował mężczyzna. Na niedługą chwilę zapadła cisza, w której rudowłosy doskonale czuł te spojrzenia wszystkich zgromadzonych, zawieszone na nim, jakby ta jedna decyzja miała wpływ na koniec świata.
- Zgoda.- rzucił w końcu, a to jedno słowo widocznie sprawiło Demone’owi sporo satysfakcji, bo jego chłodne, ciemne oczy nabrały nagle lekkich, niczym odłamki lodu, iskierek. Nakazał swoim ludziom, by przynieśli dwie szpady, a gdy tak się stało, podał jedną Robinowi, który zważył ją w dłoni i zakręcił lekko w powietrzu, przyzwyczajając się do jej ciężaru. W miedzy czasie John odsunął się na brzeg polany, jakieś dwa kroki przed żołnierzami, niedaleko wciąż więzionego zakonnika i damy. Na polu walki został jedynie ciemnowłosy mężczyzna i rudowłosy młodzieniec. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż w końcu Robin ruszył z miejsca i zaatakował, jednak przybysz błyskawicznie zablokował cios, podobnie jak kilka następnych, odparowując niektóre, aż w końcu sam się zamachnął. Zielonooki jednak zrobił zwinny unik, blokując następny cios. Wszyscy zgromadzeni przyglądali się każdemu ruchowi obu walczących, jednak najbardziej przeżywały to tylko trzy osoby. Bynajmniej, Vladimir Demone nie był przeciwnikiem, którego można lekceważyć. Jego ruchy były płynne, pewne i stanowcze. I choć Robin był dobry w walce na szpady, to jednak nie udało mu się dostrzec jednego z ruchów przeciwnika, przez co w krótkim czasie wylądował na plecach. A nim zdążył się podnieść lub zrobić cokolwiek innego, ciemnowłosy szybkim ruchem uniósł miecz i przebił ramię chłopaka. Rudowłosy krzyknął, czując, jak chłodne żelazo przebija najpierw skórę, mięśnie, każdą tkankę po kolei, po czym ociera się o kość i brnie dalej, na wylot, wbijając się jeszcze parę ładnych centymetrów w ziemię. Ból był koszmarny.
- Robin!- zawołał John, widząc, co się dzieje, i już miał się rzucić na ratunek, kiedy to został złapany od tyłu, przez kilka par żołnierskich rąk i pociągnięty w tył. Chwilę później założono mu worek na głowę i zablokowano ruchy, tak, iż nie mógł już nic zrobić. Rudowłosy z lekko przyspieszonym oddechem patrzył katem oka na to, co się dzieje, a potem na pochylającego się nad nim przeciwnika. W takim świetle oczy mężczyzny wydawały się jeszcze czarniejsze i bardziej przerażające, niż wcześniej.
- A jednak się przeliczyłem. Nie jesteś wart zachodu, Robinie.- rzekł cicho, a w jego głosie zabrzmiała nuta pogardy i rozczarowania. Młodzieniec patrzył na niego chwilę, chcąc coś powiedzieć, ale z jego gardła jak na złość nie chciały wydobyć się jakiekolwiek słowa. Nim się obejrzał, mężczyzna odsunął się od niego, a żołnierze puścili zakonnika i dziewczynę, którzy od razu pognali do rannego. Brat Tuck bez wahania chwycił sterczącą szpadę za rękojeść, wyciągając go jednym szarpnięciem, któremu towarzyszył kolejny krzyk. Mecz był zakrwawiony, tak jak spora część ubrania chłopaka wokół rany, z której szkarłatna ciecz lała się dość obwicie. Demone skiną na swych ludzi i rzucając jeszcze ciche „Do zobaczenia, Robinie” wycofał się z kryjówki, znikając zaraz w zaroślach razem z John’em, któremu pomimo prób nie udało się oswobodzić. Chwilę po tym Robin przeniósł spojrzenie na ostatnie znikające sylwetki rycerzy i momentalnie poderwał się z ziemi, nie zważając już na swoje obrażenie.
- John!- krzyknął, rzucając się na odsiecz, jednak nie udało mu się daleko zajść, ponieważ zaraz został mocno złapany od tyłu za ramiona i pociągnięty w tył przez zakonnika.  
- Spokojnie, Robinie!- rzucił staruszek, jednak rudowłosy nie przestawał się szarpać i wyrywać. Chwilę później na polanie pojawił się Allan w towarzystwie Will’a i David’a, a widząc, co się dzieje, od razu rzucili się, by pomóc braciszkowi, przez co rudowłosy nie miał już szans na ucieczkę. Po niedługim czasie przestał się wyrywać, a jedynie patrzył w miejsce, gdzie zniknęła banda Demone’a wraz z jego najlepszym przyjacielem. W jednej chwili poczuł ukłucie w sercu i tą bolesną bezsilność w owej chwili. Jak mógł dać się tak pokonać, wiedząc, ile może przy tym stracić?
- John..-rzucił, tym razem niemal szeptem, jakby z lekką rozpaczą, malującą się powoli w zielonych tęczówkach. Trzej młodzieńcy spojrzeli po sobie, nie do końca wiedząc, co przed chwilą miało miejsce. Po dobrych dwudziestu minutach Tuck, przyglądając się uważnie młodzieńcowi, nakazał pozostałym ostrożnie go puścić, co zaraz uczynili. Robin już nie uciekał, nie zamierzał biec. Jedynie stał w miejscu ze wzrokiem utkwionym w tym samym martwym punkcie. Przez bardzo długą chwilę jakby nic do niego nie docierało, aż w końcu nadmiar emocji i adrenaliny zaczął opadać, przez co do świadomości rudego wrócił pulsujący bul w miejscu, w  którym niedawno jeszcze tkwiła szpada. Przez jego twarz przemknął zbolały grymas, a on sam złapał się na krwawiące wciąż ramię i opadł ciężko na kolana, oddychając nierówno.
- Robinie..- rzekła cicho Marion, podchodząc do niego i przyklękając obok z malującą się na twarzy oraz w oczach troską i niepokojem. Przez chwilę patrzyła na jego twarz, aż w końcu przeniosła spojrzenie na jego ramię. Wyciągnęła rękę i ostrożnie odsunęła zakrwawiony rękaw, odsłaniając długą na siedem centymetrów, głęboką szramę. Następnie zwróciła się do Will’a, mówiąc, czego jej trzeba, a ten w podskokach jej to przyniósł, by mogła zająć się opatrunkiem.
- Co się stało?- zapytał w końcu David, nie mogąc dłużej powstrzymać ciekawości. Zapadła długa cisza, w której Marion wymieniła spojrzenia z braciszkiem Tuck’iem, jednak ku ich zaskoczeniu wcale nie musieli nic tłumaczyć.
- Zabrali go..-odezwał się niespodziewanie Robin. Głos wciąż miał lekko zachrypnięty, garbił się nieco ,a wzrok w zagubieniu wędrował po trawie, jakby szukał w niej nieistniejącej rzeczy. Te dwa słowa sprawiły, że trzech nowo przybyłych wytrzeszczyło oczy.
- Jak to..
- To moja wina.- przerwał znów rudzielec. Jak w ogóle mógł się zgodzić na coś takiego? Jak mógł być tak nieostrożny i lekko myślny.
- Nie obwiniaj się, Robinie.- odezwał się zakonnik.- Nic nie mogłeś zrobić. To było zaplanowane od początku.
Robin nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, a gdy dziewczyna skończyła owijać ranę opatrunkiem i odsunęła się nieco, poszkodowany podniósł się powoli i posłał jej wdzięczne spojrzenie, siląc się chociażby na lekki uśmiech.
- I co teraz zrobimy?- zapytał nagle Allan, patrząc zaniepokojonymi oczami na swego przywódcę. Ten zaś niemalże nieświadomie sięgnął ręką do kieszeni spodni, gdzie od razu napotkał to, czego szukał. Wyciągnął rękę i rozpostarł palce, odsłaniając spoczywającą w jego dłoni drewnianą figurkę lisa. Spojrzenie jego zielonych tęczówek wędrowało po tym nieżywym zwierzaczku, a jednocześnie w jego głowie odżyły wspomnienia z tego dnia, kiedy „dostał” ten upominek. W pewnym momencie podrzucił lekko figurkę w górę i złapał w powietrzu, ponownie zamykając ją w dłoni. W tej jednej chwili jego twarz się zmieniła. Nie było już widać rozpaczy, obwiniania czy zagubienia. Teraz rysy jakby nieco mu wyostrzały, przez co wyglądał na nieco starszego i bardziej dojrzałego  niż zazwyczaj. Na twarzy zagościła zaciętość i upór, jak również zawziętość. Tym razem go nie zawiedzie.
- Idę po niego.- rzucił, ruszając znów przed siebie, jednak w porę staruszek zagrodził mu drogę.
- Hola, Robinie! Czyżby jeszcze do Ciebie nie dotarło? Nie możesz tam teraz iść. To pułapka. Oni chcą mieć Ciebie. Dlatego zabrali John’a, bo dobrze wiedzą, że po niego przyjdziesz. Nie możesz tego zrobić w tej chwili, bo oni tylko na to czekają.- rzekł zakonnik, marszcząc lekko brwi i przybierając poważny wyraz twarzy. Miał rację. Jednak w pierwszej chwili Robin ledwo powstrzymał odruch, by go nie wyminąć i iść dalej. Ledwo docierało do niego to, co w tej chwili było najważniejsze. Gdyby teraz tam poszedł, zrobiłby z siebie łatwy łup, lecz czekanie na odpowiednią chwilę bynajmniej nie było zachęcające. Spojrzał jeszcze raz w stronę, w która miał się udać, po czym bez słowa odwrócił się na pięcie i nie obdarzając towarzyszy spojrzeniem przeszedł przez polanę, po czym wspiął się na stary dąb i zniknął gdzieś w gąszczu liści, gdzie ulokował się na wyższej gałęzi i pogrążył się w swoim świecie. Pozostali wymienili ze sobą zmartwione spojrzenia, jednak zaraz starali się wrócić do swoich codziennych obowiązków. Przez resztę dnia panowała dość posępna atmosfera, jedynie braciszek Tuck starał się w jakimś stopniu podnieść damę i młodzieńców na duchu. Rudzielec nie pokazał się nawet po zmierzchu, gdy jedynymi światłami były gwiazdy, księżyc i ognisko. Zszedł z drzewa dopiero w chwili, gdy wszyscy pozostali usnęli, a ogień stał się jedynie żarem i popiołem. Przesunął jarzącymi się zielonymi oczami po swoich towarzyszach, po zakonniku i przyjaciółce, na której wzrok zatrzymał na dłużej. Leżała na boku, otulona kocem, a pomimo snu, bez problemu mógł wyczytać niepokój i troskę w jej wyrazie twarzy. Mimo tak długiej rozłąki nic się nie zmieniła, wciąż znał ją bardzo dobrze. Niemalże bezszelestnie podszedł do niej i ostrożnie musnął dłonią jej policzek. Choć od jakiegoś czasu sam gubił się we własnych uczuciach, to jedno wiedział na pewno. Naprawdę ją kochał. Od zawsze. Jednak jego miłość do niej nie była ani odpowiedzią, ani osądem, ani też wyjaśnieniem wszelkich rozterek. Odsunął się nieco po czym ułożył jeszcze obok jej śniącej twarzyczki nieduży kwiat o lekko zaróżowionych płatkach. Podniósł się znów na nogi, po czym ruszył pewnym krokiem przed siebie, w krótkim czasie wychodząc z polany i wędrując przez las. Wiedział, gdzie iść i co zrobić. Ale nie domyślał się, że po pewnym czasie ktoś postanowi zagrodzić mu drogę.
- Hej, Robinie, czekaj!- zawołał David, zeskakując z drzewa i lądując prosto na drodze rudowłosego, którego widok przyjaciela nieco zaskoczył. Po chwili jednak zmarszczył brwi.
- Co tu robisz, Davidzie?- spytał.
- Jak to co? Idę za Tobą. Zresztą nie sam.- przyznał jasnowłosy a na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Po chwili dołączyli do niego Will i Allan, również w wyśmienitych nastrojach.
- Jeśli zamierzacie mnie zawrócić, to możecie sobie darować.- przyznał Robin, przesuwając spojrzeniem po każdym z nich. Oni zaś zerknęli na siebie, jakby wzrokiem doradzali się, co zrobić.
- Nie mamy zamiaru, bracie.- rzekł w końcu Szkarłatny, uśmiechając się z lekka zadziornie. Na te słowa rudowłosy uniósł brwi, lekko zaskoczony.
- Idziemy z Tobą.- dodał po chwili Allan, krzyżując ręce na piersi.- Na odsiecz naszemu drogiemu przyjacielowi, John’owi.
- Właśnie. W końcu jesteśmy bandą Robina. Gdzie Ty tam i my.- dorzucił David. Rudzielec przez chwilę patrzył na nich z lekkim niedowierzaniem, jednak po krótkiej chwili zaskoczenie na jego twarzy zniknęło, a  z wolna zaczął się pojawiać uśmiech.
- Jeden za wszystkich..- rzucił, na co reszta zareagowała momentalnie.
Wszyscy za jednego!- rzekli zgodnie, z taką pewnością, jakby zapewniali, że niebo jest niebieskie. I nie było już wątpliwości, czy też wahania. Ruszyli dalej, sprawnie przemierzając las, wtapiając się w noc, niczym cienie, a po niedługim czasie przed oczami stanął ich cel. Letni zamek księcia Jana, połyskujący mrocznie w blasku księżyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz