Następnego ranka wszyscy obudzili się dość wcześnie. Robina
i Marion nadal nie było, więc kontrolę nad wszystkim przejął John. Rozdał
każdemu taką samą część łupów, zdobytych po wczorajszym, a ponieważ dużo osób
było na miejscu, pracę mieli praktycznie wykonaną. Wszyscy rozeszli się do
domów w miłej, radosnej atmosferze.
Po południu jedna „zguba” się znalazła.
Braciszek Tuck zdecydował, że przyjmie Marion do siebie do parafii, ponieważ
rudowłosy nie chciał, by żyła w takich warunkach, w jakich im przyszło żyć. Bo
owszem, dla nich był to wręcz raj, ale co innego dla damy. Oczywiście, gdy
Robin wrócił, był cały w skowronkach. Przez cały dzień tylko chodził z głową w
chmurach, ciągle uśmiechnięty, nucąc coś pod nosem. Normalnie aż tak źle z nim
nie jest, ale wszyscy dobrze wiedzieli, czemu tak się zachowywał.
Kolejne dni mijały spokojnie, a Robinowi z dnia na dzień nie
przechodził ten dziwaczny stan. John już zaczął się martwić, że przy takim
ogarnięciu, to go ustrzeli nawet dziecko, które dopiero co uczy się strzelać z
łuku. Rudzielec ciągle gdzieś biegał, rzadko kiedym miał czas dla swych
przyjaciół. A nawet jeśli znalazł chwilę, to owa chwila trwała krócej, niż
mogli sobie wyobrazić. Atmosfera w całej grupie banitów stała się nieco inna…i
tylko rudowłosy tego nie zauważył.
Pewnego spokojnego popołudnia John siedział sobie pod
drzewem przy wodospadzie. W tak ciepły dzień korona buku rzucała na jego postać
przyjemny, chłodny cień. Słuchając szumu wody i śpiewu ptaków, rzeźbił właśnie
scyzorykiem lisa w drewnie. Misterna robota, nie ma co, zwłaszcza, że jak na
tak ubogi sprzęt, lis naprawdę wyglądał jak lis. Myślami był znów zupełnie
gdzie indziej, ręce pracowały jakby z własnej woli. O czym myślał? Głównie o
tym, co było..i o tym, że jego najbliższy przyjaciel kompletnie stracił głowę.
Kompletnie nie miał już dla niego czasu, nie mieli nawet okazji zamienić paru
słów. Czemu tak się działo? Wiedział to, bardzo dobrze. W końcu miłość jest
najważniejsza…
W pewnym momencie przestał rzeźbić, widząc, iż zwierzak jest
już gotowy. Odłożył scyzoryk i przyjrzał się swemu dziełu uważnie. Lis. Ten
zwierzak od zawsze kojarzył mu się z jedną osobą. Co prawda, wielu ludzi uważa
lisa za chytrego złodziejaszka, jednak John nigdy nie myślał źle o takim
ogoniastym rudzielcu. Każdy ma w końcu swoje poglądy na świat i każdy działa w
sprawie dla niego słusznej. Nieraz
widział takiego chytruska, biegnącego po cichu gdzieś po leśnych terenach. Czasem
nawet przyglądał się, jak te zwierzęta polują na króliki. Nie wiedzieć czemu
tak go fascynowały.
Pogładził drewnianego liska po głowie, po czym wstał i
podszedł do brzegu rzeczki, płynącej od wodospadu. Patrzył przez chwilę na
obraz przed sobą, potem na lisa, a następnie chwycił go mocno i zamachnął się.
Jednak drewniany zwierzak nie poleciał w dal. Nie puścił go. Nie mógł. Spojrzał
znów na swoją rękę, rozluźniając powoli uchwyt. Figurka tkwiła tam, nietknięta.
Zamknął ją znów w dłoni, klnąc cicho pod nosem. Westchnął cicho, chowając lisa
do kieszeni i patrząc znów przed siebie. Sam nie myślał, że życie kiedykolwiek
aż tak mu się skomplikuje, jak w tym właśnie momencie. Kopnął jakiś kamyk,
który z pluskiem wpadł do wody.
- Nie tłum w sobie emocji, John’ie. - rozległ się nagle
czyjś głos. Blondyn od razu oderwał się od swych myśli i spojrzał na brata
Tuck’a, który przystanął sobie obok niego. - Nie tłum tego, bo rozsadzi Cię od
środka.- dodał, spoglądając mądrymi oczami na młodzieńca. Ten zaś zaśmiał się cicho,
patrząc znów gdzieś przed siebie.
- Co też braciszek wygaduje. Mam się dobrze.- rzucił,
przywdziewając jedną z masek, które od czasu robinowego odlotu zaczął tak
często wkładać. Jednak zakonnik nie dał się zwieść.
- Mnie nie oszukasz, John’ie. Znam Cię od małego i wiem, gdy
nie mówisz prawdy.- odparł spokojnie.- Chodzi o Robina, zgadza się?- dodał po
chwili, podnosząc nieduży, płaski kamyk z ziemi i puszczając kaczkę. W
pierwszej chwili blondyn chciał znów się wykręcić, ale dał sobie spokój, wzdychając
cicho.
- Ostatnio w ogóle go nie widuję. Albo zdąży mi ledwo mignąć
przed oczami i znów go nie ma.- przyznał w końcu, patrząc na wodę.
- To coś nowego, zwłaszcza, że od zawsze byliście tacy
nierozłączni. – skomentował staruszek, puszczając drugą kaczkę.
- Już nie wiem, co mam robić..-mruknął John, kopiąc kolejny
kamyk.
- To proste.- rzekł brat Tuck, spoglądając na swego
wychowanka.- Musisz działać, wierzyć i nie poddawać się. Jeśli spełnisz te trzy
warunki, Bóg również Ci pomoże. -kontynuował.
- Czemu Bóg miałby mi pomagać? Nie jestem kimś, kogo mógłby
on mieć w swej opiece. Jestem jedynie…-odparł John, przerywając na chwilę, by
znaleźć odpowiednie słowo.-..cieniem.-dokończył, prawie, że szeptem.
- Bóg wszystkich ma w swej opiece. Poproś go o pomoc, a Ci
pomoże. I nie wątp w to. Czas zacząć działać. Czas wyjść z cienia i wziąć
sprawy w swoje ręce, John.- odparł zakonnik, patrząc z powagą na młodzieńca.-
Powiedz mu.- dokończył, uśmiechając się łagodnie. Po tych słowach, na twarzy
blondyna zagościło zaskoczenie.
- A skąd braciszek…?- spytał, na co odpowiedział mu śmiech
starca.
- Synu, znam was obu już od tak dawna. Wiedziałem, że
prędzej czy później tak się właśnie stanie.- rzekł Tuck.- Tak silnej więzi, jak
ta, która was łączy, jeszcze nigdy nie widziałem. I szczerze wątpię, by
ktokolwiek inny gdzieś na świecie był z kimś połączony tak wspaniałą więzią.-
dodał, klepiąc lekko blondyna po ramieniu. Po tych słowach John zamyślił się na
chwilę, a potem spojrzał na dłoń, w której wcześniej trzymał lisa. Jej wnętrze
przecinała cieniutka, prawie niedostrzegalna blizna. Z tamtego dnia pamiętał
wszytko. Wzgórze, wiatr, widok na miasto, scyzoryk, ból i krew, płynącą z rany.
A potem słowa przysięgi, które wciąż nosił w sobie i twarz swego przyjaciela,
młodszą o kilka lat. Przysięga Krwi była dość ryzykowna, jednak nie żałowali
nigdy, że ją zawarli. Bo, jak głoszą zasady respektowane przez wszystkich,
złamanie przysięgi musiało zostać ukarane zabiciem łamiącego przez tego, z kim
ową przysięgę zawarł. W takim przypadku, albo on, albo Robin musiałby zginąć, i
to ze swych wzajemnych rąk. Z rąk, które tą przysięgę zawarły. Nigdy nie
martwił się, że to zostanie złamane. A takie zachowanie rudowłosego można by
traktować jako naginanie owej przysięgi. A to już dobrze nie świadczy.
Zacisnął dłoń w pięść.
- Czemu życie jest tak skomplikowane, braciszku?- zapytał.
- Nie jest. To człowiek czyni je tak skomplikowanym.- odparł
bez wahania zakonnik. Stali tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu John uściskał
serdecznie Tuck’a, który, śmiejąc się, ów uścisk odwzajemnił.
- Dzięki Ci, braciszku.- rzekł blondyn, posyłając starcowi
uśmiech.
- Zawsze do usług, mój drogi.- odparł zakonnik.- I niech Cię
Bóg prowadzi.- dodał. John wyminął go i ruszył pewnym siebie krokiem przed
siebie. Wiedział co ma zrobić. Wiedział co musi zrobić. Jego postać zniknęła w
końcu wśród drzew, pozostawiając Tuck’a samego na polanie.
- Ah, Boże… pozwól im odnaleźć siebie nawzajem.- rzekł z
westchnieniem, zwracając oczy ku niebu. Po chwili zerwał się przyjemny, ciepły
wiaterek, kołyszący koronami drzew i malujący uśmiech na twarzy duchownego.
W między czasie w rezydencji księcia Jana panowała wręcz
zabójcza atmosfera. Cała służba, a nawet strażnicy bali się jakkolwiek zwrócić
na siebie uwagę księcia. Wydawał się być spokojny, jednak roztaczał wokół
siebie taką aurę nienawiści, że strach zapierał dech w piersiach. Właśnie
siedział na swym tronie, z koroną na głowie, którą zdołał odzyskać, gdy tylko
wydostano go z ruin powozu. Harold też jakoś bardzo nie ucierpiał, jednak
chodził z bandażem, owiniętym wokół głowy. Książę był w sumie cały, tylko z
jego psychiką było gorzej. Znów mu się udało..znów go wykołował! Co za
upokorzenie… Na dodatek zabrali wszystko, nie oszczędzając nawet jednego
dukata. Siedział tak, nieruchomo i tylko miarowy oddech świadczył o tym, że nie
jest figurą woskową. Oczy zmrużył groźnie. W pewnym momencie do Sali tronowej
wszedł nieco zestresowany Harold.
- Wybacz mi, książę, że przeszkadzam, ale…- zaczął, jednak
nie dane mu było skończyć, bo władca wstał i chwycił go mocno za szyję.
- Jak śmiesz zakłócać mój spokój, ty gadzie..-warknął
groźnie.
- Przyszedł..-zdołał wydukać tylko mężczyzna, patrząc ze
strachem na obliczę swego księcia. Na te słowa, oczy Jana rozbłysły, a na
ustach zagościł wredny uśmiech. Puścił swego sługę, który odetchnął głęboko.
- Niech wejdzie.- rzekł, wracając na tron. Nadal się wrednie
uśmiechał, a w jego głowie już szykował się plan na zemstę. Harold dał znać
paziowi, aby wpuścił gościa. Po krótkiej chwili do sali tronowej głównym
wejściem weszła pewna postać. Wysoka, dobrze zbudowana sylwetka, okryta czarnym
płaszczem, który powiewał lekko, jakby na wietrze, gdy postać szła pewnie w
stronę tronu. Twarz zasłaniał ciemny kapelusz, wyglądający jak kowbojski. Gdy
gość dotarł do schodków, prowadzących na podest, na którym stał tron, skłonił
się nisko, zdejmując kapelusz.
- Jestem, tak jak prosiłeś.-odezwał się chłodnym, wręcz
przeszywającym powietrze głosem, od którego aż ciarki przechodziły po skórze.
Twarz miał smukłą, o twardych, męskich rysach, przyozdobioną zarostem. Cerę
wręcz chorowicie bladą, włosy długie, czarne, opadające w falach na ramiona, a
oczy jak czarna dziura, zimne i bezwzględne.
- Demone..cieszę się, że się stawiłeś. Mam dla Ciebie
zadanie.- odparł z cichym śmiechem książę. Po jego słowach mężczyzna sięgnął za
siebie i wyciągnął zwinięty w rulon list gończy, który zaraz rozwinął.
- Czyżby chodziło o niego?- rzekł, dobrze znając odpowiedź.
- Widzę, że już wiesz.- przyznał książę.- Właśnie dlatego zawiadomiłem
Ciebie. W końcu jesteś żywą legendą, Demone. Sławny na całym świecie łowca
głów, który ma już na koncie tyle zabójstw, że spokojnie mógłby za ten majątek
leżeć i odpoczywać do końca życia. Na dodatek nie straszny Ci żaden poziom
ryzyka. Godne podziwu.- dodał. Gość zwinął list i schował za pas.
- Nie lubię się chwalić, ale owszem. Jednak nie mógłbym do
końca życia leżeć i nic nie robić. Ta robota wsiąkła we mnie do szpiku, więc
nie potrafiłbym z niej zrezygnować.- rzekł, a po chwili na jego ustach pojawił
się dość..tajemniczy uśmiech.- Można to uznać za moje przekleństwo.
- Nie wątpię.-rzekł książę, śmiejąc się znów cicho.- Tak
więc znasz moje wymagania. Chcę mieć go żywego, by móc zabić go osobiście.
Jeśli chodzi o środki, mów, czego Ci trzeba, a to dostaniesz. Oczywiście, za
Twą pracę sowicie Cię wynagrodzę. To jak?- dodał, wstając z tronu i wyciągając
rękę do mężczyzny.- Umowa stoi?- spytał, unosząc lekko brew ku górze.
Ciemnowłosy bez wahania uścisnął książęcą dłoń.
- Stoi. Przyjmuję tę robotę.- rzekł, po czym włożył kapelusz
na głowę, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. A gdy doszedł do
progu Sali, rzekł jeszcze:
- Robin Hood będzie Twój.- po czym zniknął, wręcz
rozpływając się w ciemności, pozostającą Jana ze swą chorą satysfakcją i wciąż
rosnącym wrażeniem triumfu. Będzie mój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz