Uwaga!
Blog o tematyce YAOI, może zawierać treści przeznaczone dla osób dorosłych. Jeżeli tematyka w jakikolwiek sposób Ci nie odpowiada, prosimy o opuszczenie bloga. Pozostałym zaś życzymy miłej lektury :)

poniedziałek, 9 września 2013

5. Uczucia

Następnego ranka wszyscy obudzili się dość wcześnie. Robina i Marion nadal nie było, więc kontrolę nad wszystkim przejął John. Rozdał każdemu taką samą część łupów, zdobytych po wczorajszym, a ponieważ dużo osób było na miejscu, pracę mieli praktycznie wykonaną. Wszyscy rozeszli się do domów w miłej, radosnej atmosferze.
Po południu jedna „zguba” się znalazła. Braciszek Tuck zdecydował, że przyjmie Marion do siebie do parafii, ponieważ rudowłosy nie chciał, by żyła w takich warunkach, w jakich im przyszło żyć. Bo owszem, dla nich był to wręcz raj, ale co innego dla damy. Oczywiście, gdy Robin wrócił, był cały w skowronkach. Przez cały dzień tylko chodził z głową w chmurach, ciągle uśmiechnięty, nucąc coś pod nosem. Normalnie aż tak źle z nim nie jest, ale wszyscy dobrze wiedzieli, czemu tak się zachowywał.
Kolejne dni mijały spokojnie, a Robinowi z dnia na dzień nie przechodził ten dziwaczny stan. John już zaczął się martwić, że przy takim ogarnięciu, to go ustrzeli nawet dziecko, które dopiero co uczy się strzelać z łuku. Rudzielec ciągle gdzieś biegał, rzadko kiedym miał czas dla swych przyjaciół. A nawet jeśli znalazł chwilę, to owa chwila trwała krócej, niż mogli sobie wyobrazić. Atmosfera w całej grupie banitów stała się nieco inna…i tylko rudowłosy tego nie zauważył.
Pewnego spokojnego popołudnia John siedział sobie pod drzewem przy wodospadzie. W tak ciepły dzień korona buku rzucała na jego postać przyjemny, chłodny cień. Słuchając szumu wody i śpiewu ptaków, rzeźbił właśnie scyzorykiem lisa w drewnie. Misterna robota, nie ma co, zwłaszcza, że jak na tak ubogi sprzęt, lis naprawdę wyglądał jak lis. Myślami był znów zupełnie gdzie indziej, ręce pracowały jakby z własnej woli. O czym myślał? Głównie o tym, co było..i o tym, że jego najbliższy przyjaciel kompletnie stracił głowę. Kompletnie nie miał już dla niego czasu, nie mieli nawet okazji zamienić paru słów. Czemu tak się działo? Wiedział to, bardzo dobrze. W końcu miłość jest najważniejsza…
W pewnym momencie przestał rzeźbić, widząc, iż zwierzak jest już gotowy. Odłożył scyzoryk i przyjrzał się swemu dziełu uważnie. Lis. Ten zwierzak od zawsze kojarzył mu się z jedną osobą. Co prawda, wielu ludzi uważa lisa za chytrego złodziejaszka, jednak John nigdy nie myślał źle o takim ogoniastym rudzielcu. Każdy ma w końcu swoje poglądy na świat i każdy działa w sprawie dla niego słusznej.  Nieraz widział takiego chytruska, biegnącego po cichu gdzieś po leśnych terenach. Czasem nawet przyglądał się, jak te zwierzęta polują na króliki. Nie wiedzieć czemu tak go fascynowały.
Pogładził drewnianego liska po głowie, po czym wstał i podszedł do brzegu rzeczki, płynącej od wodospadu. Patrzył przez chwilę na obraz przed sobą, potem na lisa, a następnie chwycił go mocno i zamachnął się. Jednak drewniany zwierzak nie poleciał w dal. Nie puścił go. Nie mógł. Spojrzał znów na swoją rękę, rozluźniając powoli uchwyt. Figurka tkwiła tam, nietknięta. Zamknął ją znów w dłoni, klnąc cicho pod nosem. Westchnął cicho, chowając lisa do kieszeni i patrząc znów przed siebie. Sam nie myślał, że życie kiedykolwiek aż tak mu się skomplikuje, jak w tym właśnie momencie. Kopnął jakiś kamyk, który z pluskiem wpadł do wody.
- Nie tłum w sobie emocji, John’ie. - rozległ się nagle czyjś głos. Blondyn od razu oderwał się od swych myśli i spojrzał na brata Tuck’a, który przystanął sobie obok niego. - Nie tłum tego, bo rozsadzi Cię od środka.- dodał, spoglądając mądrymi oczami na młodzieńca. Ten zaś zaśmiał się cicho, patrząc znów gdzieś przed siebie.
- Co też braciszek wygaduje. Mam się dobrze.- rzucił, przywdziewając jedną z masek, które od czasu robinowego odlotu zaczął tak często wkładać. Jednak zakonnik nie dał się zwieść.
- Mnie nie oszukasz, John’ie. Znam Cię od małego i wiem, gdy nie mówisz prawdy.- odparł spokojnie.- Chodzi o Robina, zgadza się?- dodał po chwili, podnosząc nieduży, płaski kamyk z ziemi i puszczając kaczkę. W pierwszej chwili blondyn chciał znów się wykręcić, ale dał sobie spokój, wzdychając cicho.
- Ostatnio w ogóle go nie widuję. Albo zdąży mi ledwo mignąć przed oczami i znów go nie ma.- przyznał w końcu, patrząc na wodę.
- To coś nowego, zwłaszcza, że od zawsze byliście tacy nierozłączni. – skomentował staruszek, puszczając drugą kaczkę.
- Już nie wiem, co mam robić..-mruknął John, kopiąc kolejny kamyk.
- To proste.- rzekł brat Tuck, spoglądając na swego wychowanka.- Musisz działać, wierzyć i nie poddawać się. Jeśli spełnisz te trzy warunki, Bóg również Ci pomoże. -kontynuował.
- Czemu Bóg miałby mi pomagać? Nie jestem kimś, kogo mógłby on mieć w swej opiece. Jestem jedynie…-odparł John, przerywając na chwilę, by znaleźć odpowiednie słowo.-..cieniem.-dokończył, prawie, że szeptem.
- Bóg wszystkich ma w swej opiece. Poproś go o pomoc, a Ci pomoże. I nie wątp w to. Czas zacząć działać. Czas wyjść z cienia i wziąć sprawy w swoje ręce, John.- odparł zakonnik, patrząc z powagą na młodzieńca.- Powiedz mu.- dokończył, uśmiechając się łagodnie. Po tych słowach, na twarzy blondyna zagościło zaskoczenie.
- A skąd braciszek…?- spytał, na co odpowiedział mu śmiech starca.
- Synu, znam was obu już od tak dawna. Wiedziałem, że prędzej czy później tak się właśnie stanie.- rzekł Tuck.- Tak silnej więzi, jak ta, która was łączy, jeszcze nigdy nie widziałem. I szczerze wątpię, by ktokolwiek inny gdzieś na świecie był z kimś połączony tak wspaniałą więzią.- dodał, klepiąc lekko blondyna po ramieniu. Po tych słowach John zamyślił się na chwilę, a potem spojrzał na dłoń, w której wcześniej trzymał lisa. Jej wnętrze przecinała cieniutka, prawie niedostrzegalna blizna. Z tamtego dnia pamiętał wszytko. Wzgórze, wiatr, widok na miasto, scyzoryk, ból i krew, płynącą z rany. A potem słowa przysięgi, które wciąż nosił w sobie i twarz swego przyjaciela, młodszą o kilka lat. Przysięga Krwi była dość ryzykowna, jednak nie żałowali nigdy, że ją zawarli. Bo, jak głoszą zasady respektowane przez wszystkich, złamanie przysięgi musiało zostać ukarane zabiciem łamiącego przez tego, z kim ową przysięgę zawarł. W takim przypadku, albo on, albo Robin musiałby zginąć, i to ze swych wzajemnych rąk. Z rąk, które tą przysięgę zawarły. Nigdy nie martwił się, że to zostanie złamane. A takie zachowanie rudowłosego można by traktować jako naginanie owej przysięgi. A to już dobrze nie świadczy.
Zacisnął dłoń w pięść.
- Czemu życie jest tak skomplikowane, braciszku?- zapytał.
- Nie jest. To człowiek czyni je tak skomplikowanym.- odparł bez wahania zakonnik. Stali tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu John uściskał serdecznie Tuck’a, który, śmiejąc się, ów uścisk odwzajemnił.
- Dzięki Ci, braciszku.- rzekł blondyn, posyłając starcowi uśmiech.
- Zawsze do usług, mój drogi.- odparł zakonnik.- I niech Cię Bóg prowadzi.- dodał. John wyminął go i ruszył pewnym siebie krokiem przed siebie. Wiedział co ma zrobić. Wiedział co musi zrobić. Jego postać zniknęła w końcu wśród drzew, pozostawiając Tuck’a samego na polanie.
- Ah, Boże… pozwól im odnaleźć siebie nawzajem.- rzekł z westchnieniem, zwracając oczy ku niebu. Po chwili zerwał się przyjemny, ciepły wiaterek, kołyszący koronami drzew i malujący uśmiech na twarzy duchownego.
W między czasie w rezydencji księcia Jana panowała wręcz zabójcza atmosfera. Cała służba, a nawet strażnicy bali się jakkolwiek zwrócić na siebie uwagę księcia. Wydawał się być spokojny, jednak roztaczał wokół siebie taką aurę nienawiści, że strach zapierał dech w piersiach. Właśnie siedział na swym tronie, z koroną na głowie, którą zdołał odzyskać, gdy tylko wydostano go z ruin powozu. Harold też jakoś bardzo nie ucierpiał, jednak chodził z bandażem, owiniętym wokół głowy. Książę był w sumie cały, tylko z jego psychiką było gorzej. Znów mu się udało..znów go wykołował! Co za upokorzenie… Na dodatek zabrali wszystko, nie oszczędzając nawet jednego dukata. Siedział tak, nieruchomo i tylko miarowy oddech świadczył o tym, że nie jest figurą woskową. Oczy zmrużył groźnie. W pewnym momencie do Sali tronowej wszedł nieco zestresowany Harold.
- Wybacz mi, książę, że przeszkadzam, ale…- zaczął, jednak nie dane mu było skończyć, bo władca wstał i chwycił go mocno za szyję.
- Jak śmiesz zakłócać mój spokój, ty gadzie..-warknął groźnie.
- Przyszedł..-zdołał wydukać tylko mężczyzna, patrząc ze strachem na obliczę swego księcia. Na te słowa, oczy Jana rozbłysły, a na ustach zagościł wredny uśmiech. Puścił swego sługę, który odetchnął głęboko.
- Niech wejdzie.- rzekł, wracając na tron. Nadal się wrednie uśmiechał, a w jego głowie już szykował się plan na zemstę. Harold dał znać paziowi, aby wpuścił gościa. Po krótkiej chwili do sali tronowej głównym wejściem weszła pewna postać. Wysoka, dobrze zbudowana sylwetka, okryta czarnym płaszczem, który powiewał lekko, jakby na wietrze, gdy postać szła pewnie w stronę tronu. Twarz zasłaniał ciemny kapelusz, wyglądający jak kowbojski. Gdy gość dotarł do schodków, prowadzących na podest, na którym stał tron, skłonił się nisko, zdejmując kapelusz.
- Jestem, tak jak prosiłeś.-odezwał się chłodnym, wręcz przeszywającym powietrze głosem, od którego aż ciarki przechodziły po skórze. Twarz miał smukłą, o twardych, męskich rysach, przyozdobioną zarostem. Cerę wręcz chorowicie bladą, włosy długie, czarne, opadające w falach na ramiona, a oczy jak czarna dziura, zimne i bezwzględne.
- Demone..cieszę się, że się stawiłeś. Mam dla Ciebie zadanie.- odparł z cichym śmiechem książę. Po jego słowach mężczyzna sięgnął za siebie i wyciągnął zwinięty w rulon list gończy, który zaraz rozwinął.
- Czyżby chodziło o niego?- rzekł, dobrze znając odpowiedź.
- Widzę, że już wiesz.- przyznał książę.- Właśnie dlatego zawiadomiłem Ciebie. W końcu jesteś żywą legendą, Demone. Sławny na całym świecie łowca głów, który ma już na koncie tyle zabójstw, że spokojnie mógłby za ten majątek leżeć i odpoczywać do końca życia. Na dodatek nie straszny Ci żaden poziom ryzyka. Godne podziwu.- dodał. Gość zwinął list i schował za pas.
- Nie lubię się chwalić, ale owszem. Jednak nie mógłbym do końca życia leżeć i nic nie robić. Ta robota wsiąkła we mnie do szpiku, więc nie potrafiłbym z niej zrezygnować.- rzekł, a po chwili na jego ustach pojawił się dość..tajemniczy uśmiech.- Można to uznać za moje przekleństwo.
- Nie wątpię.-rzekł książę, śmiejąc się znów cicho.- Tak więc znasz moje wymagania. Chcę mieć go żywego, by móc zabić go osobiście. Jeśli chodzi o środki, mów, czego Ci trzeba, a to dostaniesz. Oczywiście, za Twą pracę sowicie Cię wynagrodzę. To jak?- dodał, wstając z tronu i wyciągając rękę do mężczyzny.- Umowa stoi?- spytał, unosząc lekko brew ku górze. Ciemnowłosy bez wahania uścisnął książęcą dłoń.
- Stoi. Przyjmuję tę robotę.- rzekł, po czym włożył kapelusz na głowę, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. A gdy doszedł do progu Sali, rzekł jeszcze:
- Robin Hood będzie Twój.- po czym zniknął, wręcz rozpływając się w ciemności, pozostającą Jana ze swą chorą satysfakcją i wciąż rosnącym wrażeniem triumfu. Będzie mój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz