Po nocy, słońce znów ukazało się na błękitnym niebie, budząc
znów mieszkańców do życia. Było już prawie południe, kiedy to do Nottingham
zaczęła niespiesznie zbliżać się królewska kareta. Z przodu szło w dwóch
kolumnach, dziesięciu żołnierzy, dwaj na początku nieśli flagi.
Za karetą szło
ich dokładnie tyle samo, z czego czterech ostatnich niosło wielki kufer z
pieniędzmi księcia Jana. Cały orszak kroczył w równym tempie, niespiesznie. W
środku zaś, na jednym z siedzeń usadowił się dumny książę Jan. Był to człowiek
szczupły, o wzroście mniej więcej takim, jak David, o krótkich, czarnych i
nieco postrzępionych włosach i ciemnozielonych oczach. Na jego głowie widniała,
jakby ciut za duża, korona króla Ryszarda, którą pozostawił, wyruszając na
krucjatę. Twarz miał pociągłą, przyozdobionym cienkimi, zakręconymi na końcach,
wąsikami i niedużą bródką, o ile bródką można by to nazwać, w kształcie
trójkąta. Odziany był w jedwabną, czerwoną szatę ze złotymi zdobieniami. Iście
królewsko. Obok niego siedział nieco niższy, smukły, wręcz szkapowaty
człowieczek. Włosy miał blond, proste i długie do połowy szyi, z grzywką,
przesłaniającą czoło. Oczy szare, jak deszczowe niebo. Ubrany był w rajtuzy,
bufiaste spodnie, koszulę i śmieszny, mały kapelusz z odstającym piórkiem. Miał na imię Harold i był królewskim „przydupasem”,
jak to mówiono w mieście. A konkretniej, był doradcą królewskim i jednym, z
jego służących. Książę zajęty był bawieniem się swymi pieniędzmi, Harold zaś
non stop go wychwalał. Kompletnie nie zwracali uwagi na, siedzącą naprzeciwko,
młodą kobietę, odzianą w suknię z fioletowego materiału z długim rękawem.
Spojrzenie ciepłych, czekoladowych oczu, mknęło ku widokom za oknem. Na ramiona
opadały brązowe loki, przysłonięte nieco fioletową chustą, którą miała nasuniętą
na głowę, niczym kaptur, i której końce spływały lekko po jej ramionach.
Myślami była zupełnie gdzie indziej, zupełnie przy kimś innym.
- Moja droga, czemu siedzisz tak cicho? Czyż nie cieszysz
się z powrotu?- odezwał się w końcu książę, zwracając się ku niej z uśmiechem.
Wyrwało ją to z zamyślenia i musiała przenieść wzrok na władcę.
- Wybacz mi, książę. Cieszę się, i to bardzo. – rzekła,
również się uśmiechając. Mijając jakieś drzewo, zwróciła uwagę na list gończy,
na którym widniała osoba bardzo jej bliska, a uśmiech od razu przybrał na blasku.
– Racz mi wybaczyć moją zuchwałość, książę, jednak zastanawiam się..słyszałam,
że masz, książę, niejaki problem.- odezwała się znów, bawiąc się końcem chusty.
- Ja? Nonsens. Nie mam problemów.- zaśmiał się mężczyzna,
pewny, a wręcz dumny z siebie, patrząc w lustro i poprawiając koronę na głowie.
- A Robin Hood?- spytała prosto z mostu, uśmiechając się z
niewinnością, która miała swoje drugie dno. Na sam dźwięk tego jakże
znienawidzonego imienia, książę Jan zamarł. Wóz podskoczył, przez co korona
zsunęła się do połowy i teraz w połowie wisiała na twarzy, która wręcz
poczerwieniała ze złości. Widząc to, Harold wystraszył się nieco.
- Książę, spokojnie, przecież wszyscy dobrze wiemy, że w
końcu uda Ci się go złapać. Prędzej czy później wpadnie w Twą zasadzkę.- zaczął
go uspokajać. Jednak Marion nie dała za wygraną.
- W Londynie głośno jest o nim i jego wyczynach. Jak zresztą
w całej Anglii. Słyszałam, że ostatnim razem, zabrał księciu nawet szatę,
poniżając księcia na oczach wszystkich dworzan.- dodała, z tym samym uśmiechem.
Harold od razu posłał jej spojrzenie, by zamilkła, ale ona nie miała takiego
zamiaru. Przez jej słowa, czerwień na twarzy księcia przybrała jeszcze
intensywniejszy kolor. Doradca chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak było
zdecydowanie za późno. Książę gwałtownie poderwał się do góry, rozsypując przy
tym pieniądze.
- Ten przeklęty Robin Hood..-warczał, zaczynając rzucać
poduszkami i wszystkim, co nawinęło mu się pod ręce. Trwało to około pięciu
minut.
- Zagrał Ci na nosie, książę.- skomentowała Marion, nadal
się uśmiechając.
- Gdy tylko następnym razem go dorwę…- znów warczał książę.
- Znów Cię poniży.- dokończyła dziewczyna, zwracając na
siebie wściekły wzrok księcia. Wiedziała, ze teoretycznie jest dla niego
nietykalna, jako, że na władcy spoczywał obowiązek opieki nad nią, jednak
dobrze wiedziała, że książę Jan lubił dyktować własne zasady. Tak więc
ryzykowała, naginając maksymalnie jego cierpliwość. Mężczyzna podszedł do niej,
nadal mierząc ją spojrzeniem.
- Nie uda mu się.-zaprzeczył od razu.
- Już tyle razy mu się udało. Dla niego to nic wielkiego.
Nie ważne, ile razy będziesz, książę, próbował. On zawsze Cię przechytrzy.
Zawsze będzie o trzy kroki do przodu. Dla Ciebie pozostanie nieuchwytny, jak
wiatr, jak duch, który nie da Ci spokoju, i za każdym razem będziesz patrzył,
jak odchodzi z Twoim skarbem, jako zwycięzca.- rzekła, patrząc bez strachu w te
groźne oczy, pełna wiary i pewności w to, co mówi. A dobrze wiedziała, że to,
co mówiła, było prawdą.
- Zamilcz!- krzyknął mężczyzna. Zamilkła, jednak jej
spojrzenie pozostało nieugięte. Dlatego też książę chwycił ją mocno za podbródek.-
Tak w niego wierzysz? W takim bądź razie pozwolę Ci patrzeć, jak będzie umierał
w męczarniach, długą i bolesną śmiercią, gdy tylko trafi w moje ręce.- odparł z
jadem w głosie.- Chcesz wiedzieć, co zrobię, gdy już dopadnę całą tą bandę?
Przykuję ich wszystkich do ścian i każę patrzeć, jak ich wódz umiera, wijąc się
z bólu i błagając o litość. Nie pozwolę im ani na chwilę odwrócić spojrzenia.
Nie okażę litości, a gdy już pozbawię go całkiem życia, zacznę po kolei zabijać
jego kompanów. Jeden za drugim. Taki właśnie będzie koniec wielkiego Robin
Hooda i jego bandy.- dodał, wkładając w każde słowo tyle czystej nienawiści i
okrucieństwa. Przez te słowa, przed oczami dziewczyny stanął obraz, jak
prawdziwy, a jej pewność zastąpił strach. Mężczyzna puścił ją, odsuwając się i
zaraz siadając na miejsce. Nastała długa cisza, której nikt nie miał zamiaru
przerywać. Marion znów spoglądała w okno, myśląc o tym, co usłyszała i o tym,
co mieszkańcy wielu miast sądzili o Robinie i jego przyjaciołach. Mimo
wszystko, wierzyła w ich spryt i nieuchwytność, choć owa groźba księcia zasiała
w niej niepokój o ich życie. Tymczasem orszak wkroczył w miasto, wlekąc się
powoli po uliczkach.
Nie mieli zielonego pojęcia o tym, że na dachu jednego z
wyższych budynków, stał sobie spokojnie i obserwował ich obiekt złości księcia
Jana. Śledził uważnie spojrzeniem poruszającą się karetę, jedną ręką trzymając
się za metalowy, ozdobny pręt, sterczący w dachu, i lekko pochylając się do
przodu. Ten pewny swego uśmiech ani na moment nie chciał zejść z jego twarzy. Plan
był misterny, wszyscy gotowi do akcji, wręcz nie mogło się nie udać. Był tego
tak pewien, jak nigdy. Kiedy tylko powóz znalazł się w wyznaczonym miejscu,
posłał prosty gest w stronę swych towarzyszy, którzy skryli się w cieniu innego
budynku, tuż przed przejeżdżającym orszakiem. Widząc sygnał, David i Will
niemal wypchnęli Allana przed idących żołnierzy. Al miał odciągać uwagę, jednak
miał skrytą nadzieję, że przebierze się za zwykłego rzemieślnika, a tym
czasem…wcisnęli go w sukienkę i zrobili z niego mieszczankę! Czuł się
zażenowany, jednak gdy już wylądował przed żołnierzami, od razu idealnie wczuł
się w swą rolę, odkładając resztę na później. Allan miał niezwykłe zdolności
aktorskie, więc takie drobne przedstawienia dla niepoznaki były dla niego świetną robotą. Widząc na swej
drodze „nieznajomą”, mężczyźni zatrzymali się, a cały powóz stanął w miejscu. I
wtedy Al zaczął swoją część planu. Jego delikatna, wręcz dziewczęca uroda
dawała mu jeszcze większe fory. Wpadł, niby niechcący, na jednego z wojowników,
którego bardzo zaskoczyło takie nagłe zachowanie nieznajomej. Dyszał, jakby
wcześniej biegł, wachlując twarz dłonią, po czym zaczął tłumaczyć, zmienionym
głosem, że mu słabo, że potrzeba mu lekarza. A gdy żołnierze, z przejęciem
zaczęli pytać co się stało, wyraźnie nabierając się na cały teatrzyk, przyłożył
dłoń do czoła i „zemdlał”. Na szczęście dla niego, nie musiał poczuć bliskiego
kontaktu, bo jeden z nich zaraz go złapał, a cała reszta zbiegła się dookoła,
starając się jakoś pomóc.
Widząc piękny efekt pracy Allana, Robin uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym po cichu, jak kot, zeskoczył z dachu, kryjąc się w bocznej uliczce. Odszukał spojrzeniem wzroku pozostałej trójki przyjaciół, którzy już zdążyli przejść za budynkami na tyły orszaku. Bo to właśnie tyły były głównym celem. Na następny znak, po cichutku zakradli się do stojących na tyle, czterech żołnierzy. Każdy z nich zaszedł jednego od tyłu, a wykorzystując zainteresowanie pozostałych sceną z przodu, bez problemu ogłuszyli czwórkę, która niosła kufer z pieniędzmi, po czym ułożyli nieprzytomnych po cichu na ziemi. Will razem z Davidem wzięli cholernie ciężki kufer. Mieszkańcy zaczęli się interesować tym, co działo się na ulicy, a gdy zauważyli, co robią ich bohaterowie, zaraz wszyscy się uśmiechnęli. Oczywiście, nikt nie pisnął ani słowa, dla niepoznaki. Artur, kowal po czterdziestce i dobry przyjaciel brata Tuck’a, którego w owej zabawie również nie zabrakło, przyprowadził po cichu drewniany wózek na warzywa i podstawił młodzieńcom, by tam położyli łup. Był to człowiek chudy i nieco wyższy od zakonnika. Miał posiwiałe już włosy i wąsy, które często gładził. W miedzy czasie, Robin i John uciszyli pozostałą szóstkę tym samym sposobem, co pozostałych. Już byli coraz bliżej karety, już mieli zamiar do niej wchodzić, gdy usłyszeli jakieś krzyki księcia, a po chwili drzwi się otworzyły, a władca wyszedł, zirytowany, kierując się od razu na przód orszaku.
Widząc piękny efekt pracy Allana, Robin uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym po cichu, jak kot, zeskoczył z dachu, kryjąc się w bocznej uliczce. Odszukał spojrzeniem wzroku pozostałej trójki przyjaciół, którzy już zdążyli przejść za budynkami na tyły orszaku. Bo to właśnie tyły były głównym celem. Na następny znak, po cichutku zakradli się do stojących na tyle, czterech żołnierzy. Każdy z nich zaszedł jednego od tyłu, a wykorzystując zainteresowanie pozostałych sceną z przodu, bez problemu ogłuszyli czwórkę, która niosła kufer z pieniędzmi, po czym ułożyli nieprzytomnych po cichu na ziemi. Will razem z Davidem wzięli cholernie ciężki kufer. Mieszkańcy zaczęli się interesować tym, co działo się na ulicy, a gdy zauważyli, co robią ich bohaterowie, zaraz wszyscy się uśmiechnęli. Oczywiście, nikt nie pisnął ani słowa, dla niepoznaki. Artur, kowal po czterdziestce i dobry przyjaciel brata Tuck’a, którego w owej zabawie również nie zabrakło, przyprowadził po cichu drewniany wózek na warzywa i podstawił młodzieńcom, by tam położyli łup. Był to człowiek chudy i nieco wyższy od zakonnika. Miał posiwiałe już włosy i wąsy, które często gładził. W miedzy czasie, Robin i John uciszyli pozostałą szóstkę tym samym sposobem, co pozostałych. Już byli coraz bliżej karety, już mieli zamiar do niej wchodzić, gdy usłyszeli jakieś krzyki księcia, a po chwili drzwi się otworzyły, a władca wyszedł, zirytowany, kierując się od razu na przód orszaku.
-Co tu się dzieje, do licha?! Czemu stoimy?! - zaczął żądać
wyjaśnień.
- Panie, ta dama słabo się poczuła.- oznajmił jeden z
żołnierzy, wskazując na Al’a, który zaczął powoli dochodzić do siebie. Widząc
to podejrzliwe spojrzenie, uśmiechnął się uroczo. Książę Jan pogładził się po
brodzie, jakby coś rozważając, po czym rzucił tylko, machnąwszy ręką.
- Jeśli chcecie, to weźcie ją sobie i zróbcie, co będziecie
chcieli, ale macie natychmiast ruszyć się dalej.- odwrócił się na pięcie i
wrócił do karety. Po tych słowach, na twarzy Allana zagościło zdziwienie, i
jakby lekkie przerażenie, bo dotychczas tak mili strażnicy, nagle przybrali
nieco złowieszcze wyrazy twarzy. Cholera jasna! Czemu los obdarzył go urodą?!
Klnąc w myślach, patrzył, to na jednego, to na innego z żołnierzy. Powoli
wyplątał się z objęć i stanął znów na nogach, zaczynając się wycofywać.
- Właściwie to..już mi lepiej. Dziękuję bardzo.- rzekł, znów
się uśmiechając, jednak jeden z mężczyzn zagrodził mu drogę.
- A dokąd to, panienko? Nie słyszała panienka rozkazów?-
rzucił, z cichym śmiechem. Al cofnął się, wpadając znów w koło swych
adoratorów, którzy za nic nie chcieli go wypuścić.
- Książę powiedział „jeśli chcecie”…a nie chcecie przecież,
prawda?- odparł, nieco spanikowany obrotem sytuacji.
- Pudło, ślicznotko.- dorzucił ktoś inny, a nim się
obejrzał, znów wpadł w ramiona kogoś, kto złapał go mocno od tyłu, nie
pozwalając uciec. Inni od razu rzucili się ku „dziewczynie”, jednak Allan
zaczął się rzucać, wyrywać i kopać, nie pozwalając siebie tknąć.
- Precz z łapami, zboczeńcy!- krzyknął, dając jednemu
porządnego kopniaka w mordę. Na tyle wszyscy zauważyli, że rzecz potoczyła się
nie w tą stronę, a gdy tylko do Davida i Will’a trafił fakt, że Al jest w
opałach, w mgnieniu oka pojawili się przy nim. Jeden walnął tego, który trzymał
chłopaka, kijem w głowę, drugi zaś zwalił z nóg jednego, który aktualnie chciał
dobrać się do ich przyjaciela. Pozostali odsunęli się nieco, zdumieni, a
młodzieńcy stanęli po obu stronach Allana, który stał już sam na nogach i patrzył
z zaskoczeniem na jednego i drugiego.
- Chcecie go tknąć?- spytał David, przeszywając spojrzeniem
przeciwników.
- Po naszym trupie.- dorzucił Will, uśmiechając się
wyzywająco. Widząc to zajście z tyłów karety, Robin zrobił lekko załamaną, w
zabawnym znaczeniu, minę, jednak po krótkiej chwili zaśmiał się, jakby dobrze
wiedział, że tak się prędzej czy później stanie. Znał ich zbyt dobrze, by tego
nie przewidzieć.
- Zmiana planów.- rzucił do John’a, który uniósł lekko brwi
w pytającym geście. Jednak nie dane mu
było usłyszeć odpowiedzi, bo przyjaciel gdzieś nagle..zniknął.
- To banda Robin Hooda!- krzyknął jeden z żołnierzy, którzy
dopiero po krótkiej chwili byli zdolni, by jakkolwiek odpowiedzieć na taki atak
ze strony młodzieńców.
- Uups..chyba żeśmy się wydali, co Davidzie?- rzucił Will,
szczerząc ząbki w uśmiechu. Ten natomiast zaśmiał się pod nosem.
- I bardzo dobrze. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem,
nie miałbym okazji skopać paru tyłków, a już zaczynało mi tego brakować.-
rzucił, kręcąc swą dębową, dość długą laską. Gdy tylko chciał, potrafił
wyprawiać z nią takie cuda, że ciężko uwierzyć. Ta niby niepozorna broń
stawała się niebezpiecznym narzędziem w jego rękach.
- Skąd wiedziałem, że to powiesz.- zaśmiał się Szkarłatny,
wyjmując z tyłu zza pasa dwa bliźniacze sztylety, około ćwierć metra każdy.
Wglądały na bardzo stare, miały pięknie zdobione rękojeści i tak samo, jak
David z laską, tak i on potrafił wyczyniać z nimi niewiarygodne rzeczy. Obaj
byli świetni w tym, co robili.- Jestem z Tobą, bracie.- dodał.
- I tak was zabiję za tą sukienkę.- dorzucił Allan,
krzyżując ręce na piersi i spoglądając na jednego i na drugiego. Obaj posłali
mu urocze uśmiechy. Westchnął cicho, z lekkim zrezygnowaniem. Dobra.. potem ich
zabije.- Dobra panowie..-dodał po chwili, wyciągając skryty wcześniej w
pochwie, swój piękny rapier, błyszczący w promieniach słońca.-..skopmy im
tyłki.- dodał, uśmiechając się. Obaj żywo mu przytaknęli. Zaraz ktoś z
żołnierzy krzyknął „ Brać ich!” i cała gromadka rzuciła się w kierunku
młodzieńców, którzy nie pozostali im dłużni. I tak zaczęła się niezła
nawalanka.
W tym samym czasie, słysząc te dziwne hałasy, Marion
patrzyła z zaciekawieniem przez okno, jednak nie widziała nic konkretnego.
- Co tam się dzieje?- zapytała, spoglądając na księcia Jana,
który to stał sobie przy wejściu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, niczym
obrażone dziecko.
- Ci idioci bawią się z jakąś mieszczanką.- rzucił, jakby z
niesmakiem.
- Nie powinieneś ich, książę, powstrzymać?- odparła
dziewczyna, marszcząc lekko brwi.
- Spokojnie, moja droga, mam wszystko pod swoją kontrolą.-
rzekł, jakby z przechwałą, stając znów dumnie i sięgając po koronę na głowę, by
ją poprawić. Jednak po chwili spostrzegł, że…jej tam nie ma. Pomacał się
jeszcze po głowie.
- Co do..-zaczął, szukając jej wzrokiem. Odwrócił się w
końcu, mając zamiar znów wyjść z karety, jednak stanął, jak wmurowany.
- Co się stało, książę? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.-
rozległ się ten znajomy głos, przez który Marion od razu przeniosła spojrzenie
w tamtą stronę. W otwartych drzwiach karety zauważyli tą znajomą postać o
rudych włosach, w charakterystycznym, zielonym ubraniu. Nie stał, raczej
wisiał, trzymając się jedną ręką i stojąc jedną nogą na zdobieniach po boku
karety. Tak więc, jego postać była widoczna w drzwiach, a jednak nie
przekroczyła progu. Jego oczy błyszczały przez iskierki, które w nich tańczyły,
a na twarzy pojawił się pewny siebie i nieco rozbawiony uśmieszek. W drugiej
dłoni trzymał koronę, którą kręcił, niczym zabawką.- Czyżbyś coś zgubił?-
zapytał znów, unosząc lekko brew ku górze.
- Książę, przecież to..!- zawołał zaskoczony Harold. Twarz
Jana w jednej chwili znów poczerwieniała, a jego oczy zapłonęły złością.
- Robin Hood!- zawołał.- Straże!!! Straże!!!- zaczął
pokrzykiwać.
- Nie ma sensu tak krzyczeć, drogi książę. Twoi obrońcy albo
śpią, albo są zajęci czymś innym.- odparł, nadal bawiąc się koroną i
poświęcając jej o wiele więcej czasu, niż swemu rozmówcy. Marion przesłoniła
dłonią usta, śmiejąc się cicho, dzięki czemu momentalnie zwróciła na siebie
spojrzenie złodziejaszka. Posłał jej uśmiech i puścił jeszcze oczko, po czym
wrócił swą uwagą do władcy.
- Ty..cholerny, bezczelny bachorze!- rzucił książę,
chwytając najbliższy miecz i zamachnął się na chłopaka. Ten uniknął ciosu, po
czym włożył sobie koronę na głowę i szybko wspiął się na karetę.
- John! Rób swoje!- rzucił jeszcze. Książę od razu wyskoczył
z powozu, idąc w ślady swego wroga i wspinając się na karetę.
Po tych słowach, drzwi od strony Marion otworzyły się, a do
środka wskoczył blondyn.
- John!- zawołała dziewczyna, uśmiechając się wesoło i
ciesząc na jego widok.
- Miło Cię znów widzieć, Marion!- uśmiechnął się John, po
czym chwycił ją za rękę i pomógł wyjść z pojazdu. Harold był na tyle
zdezorientowany, że nie zrobił nic, by ich zatrzymać. Blondyn zaprowadził ją do
braciszka Tuck’a, a sam wrócił, pomagać swym towarzyszom.
Gdy Robin był już na dachu powozu, przystanął, rozglądając
się dookoła i patrząc na ludzi, którzy się zebrali. Znał ich wszystkich.
- Bierzcie, co się da i uciekamy!- rzucił, z uśmiechem. Na
jego polecenie, wszyscy zgodnie rzucili się ku karecie. Nie było wśród nich
chciwego zagarniania dla siebie. Brało się, podawało innym, rzucano na wózki i
szybko odjeżdżało, po kilka osób na jeden wózek. Widząc to wszystko, książę się
załamał.
- Nie! Moje złoto! Moje kosztowności!- zawołał, widząc, jak
kolejni mieszkańcy biorą to, co ma i zabierają. Jego złość sięgnęła zenitu.-
Ty!- warknął, spoglądając znów na swego przeciwnika.
- Owszem, właśnie znów zostałeś obrabowany przez Robin Hooda
i jego przyjaciół.- przyznał rudowłosy, jakby nigdy nic. Po tych słowach książę
uniósł znów miecz i zamachnął się. Nie trafił jednak, bo Robin uchylił się
szybko. Jeszcze dwa podobne, nieudane ciosy, przez które rudzielec zaczął się
powoli cofać. Lecz w pewnym momencie droga mu się skończyła, a noga lekko
poślizgnęła, przez co stracił na chwile równowagę i przykucnął, aby przypadkiem
nie spaść. Zerknął za siebie, a potem znów na księcia, na którego twarzy
zagościł wyraz triumfu.
- Już mi nie uciekniesz, złodziejaszku!- zawołał, unosząc
miecz nad głowę. W tym momencie po twarzy Robina przemknął uśmiech. Miecz opadł
z szybkością, jednak zamiast trafić w ludzkie ciało, przebił dach pojazdu na
wylot. Jan zerknął na chłopaka, któremu udało się odskoczyć nieco na bok,
starając się wyciągnąć ostrze, jednak po krótkiej szarpaninie usłyszał jakiś
trzask, jakby pękanie. Otworzył szerzej oczy.
- Do następnego razu, książę.- rzucił Robin, salutując mu
zabawnie, po czym zeskoczył z dachu. W tym samym momencie podłoże, na którym
nadal stał Jan, trzasnęło i zapadło się do środka, zabierając władcę ze sobą.
Upadek może nie był śmiertelny, ale na pewno zabolało. A już przede wszystkim
Harolda, na którego wszystko to, włączając w to księcia, spadło. Robin dał
sygnał do odwrotu, a wszyscy, którzy pomagali, od razu ruszyli za nim, pakując
się na wózki lub biegnąc, trzymając coś w rękach. Will, David i Allan dali
spokój pozostałym żołnierzom, którzy wnet polecieli pomagać księciu, i wraz z
John’em pobiegli szybko w ślady pozostałych. Braciszek Tuck zabrał Marion, a
Artur zajął się wózkiem, na którym spoczywał kufer ze złotem. Nikt nie próbował
ich nawet zatrzymać, więc cała akcja została uznana za udaną, a wszyscy, którzy
w jakikolwiek sposób w niej uczestniczyli lub byli świadkami, udali się razem z
Robinem i jego bandą do Sherwoodskiego lasu, do kryjówki. Tutaj nie musieli
obawiać się wizyty księcia Jana, jako, że nie miał on pojęcia, gdzie kryjówka
się mieści, a las był bardzo rozległy.
Gdy wszyscy już byli na polanie, ktoś wśród niedużego tłumu
zakrzyknął „Udało się!”. Ową radość z tego faktu od razu załapali pozostali,
zaczynając krzyczeć „hura!”, wiwatując i ciesząc się. Jako ostatni, na polanie
pojawił się Robin, pilnując, czy wszyscy zdążyli się skryć i czy nie byli
śledzeni. Na jego widok, tłum od razu zakrzyknął: „ Niech żyje Robin Hood!”.
Zaskoczyło go to, jednak zaraz sam się uśmiechnął, widząc tyle znajomych
twarzy, ludzi, którzy tak podziwiali jego i to, co robił. Z tłumu podeszli do niego
roześmiani przyjaciele, każdy w świetnym nastroju, po czym całą czwórką wzięli
go na ręce i podnieśli do góry. Wiwaty stały się jeszcze głośniejsze.
- Niech żyje Robin Hood! Niech żyje Mały John! Niech żyje
David z Doncaster! Niech żyje Will Szkarłatny! Niech żyje Allan z Doliny! Niech
żyją, niech żyją!- wołali ludzie, weseli jak jeszcze nigdy. W końcu rudowłosy
został postawiony na ziemi, a zaraz potem pchnięty (domyślał się, że przez
John’a) w stronę Marion, która wyłoniła się z tłumu razem z bratem Tuck’iem.
Bez problemu pokonał ten metr, dzielący ich od siebie, i przystanął naprzeciwko
dziewczyny.
- Marion.-rzekł, jakby nadal nie mógł do końca uwierzyć, że stoi
przed nim tak bliska jego sercu osoba.
- Witaj, Robinie.- uśmiechnęła się, a w jej oczach zabłysła
radość. Tyle czasu minęło, a każdy kolejny dzień wydawał się byś wiecznością.
Aż do teraz. Oczy rudzielca ani na chwilę nie straciły blasku, a z twarzy nie
znikał uśmiech. Uniósł dłoń i musnął delikatnie opuszkami policzek dziewczyny,
tak, jakby była z porcelany, a najsłabszy dotyk mógł ją rozkruszyć.
- Jesteś jeszcze piękniejsza niż obrazy z mojej pamięci,
które tak często widzę przed oczami.- rzekł. Na twarzy Marion zagościł
delikatny rumieniec.
- A Ty, Robinie, od naszego ostatniego spotkania, zdążyłeś
stać się prawdziwym rycerzem, w którego kiedyś tak często się bawiłeś.-
odparła. Młodzieniec zaśmiał się cicho.
- Gdzież tam.. daleko mi do rycerza. Jestem jedynie banitą,
który postanowił nie ulec.- powiedział.
- I właśnie dzięki temu, dla mnie i dla wielu innych, jesteś
prawdziwym rycerzem. Bohaterem.- odrzekła dziewczyna. Oczywiście, tłum
przysłuchujących się od razu znów zaczął wiwatować, podkreślając jej rację.
Robin spojrzał na nich, po czym wrócił spojrzeniem do przyjaciółki, i nie
czekając zbyt długo, wziął ją w ramiona. Ona zaś od razu oplotła go rękami,
ciesząc się faktem, iż może znów poczuć jego bliskość. Od razu do wiwatu
dołączyły pogwizdywania i słowa „ Niech żyją, niech żyją!”. Chłopak uniósł bez
problemu swą przyjaciółkę i zakręcił się z nią w kółko, powodując przy tym jej
wesoły śmiech. Wszyscy byli we wspaniałych nastrojach. W końcu postawił ją na
ziemi, jednak nie oddalił się od niej, ani na milimetr. Nagle z tłumu wyłonił
się John, stając na jednym z kamieni. W rękach trzymał swą gitarę, na której
grał rewelacyjnie.
- Wiwat Robin i Marion! I niech diabli wezmą księcia Jana!-
rzucił, a David zagwizdał, dając mu tym samy swoje poparcie. Oczywiście, do
tego poparcia zaraz dołączyli wszyscy, wołając wesoło i gwiżdżąc. Po chwili
palce John’a śmignęły po strunach, wydobywając z nich pierwsze nuty, zaraz
potem piosenka nabrała tempa. Była to jedna z wielu pieśni, jakie mieszkańcy
wymyślili na cześć Robina i jego bandy. Melodia była żywa, kto miał instrument,
ten zaraz się do John’a przyłączał, łapiąc szybko rytm. Nie sposób było stać w
miejscu, więc zaraz wszyscy tańcowali wesoło, nie żałując sił. John śpiewał, a
że śpiewać umiał, wszyscy chętnie go słuchali, podśpiewując refren razem z nim.
Robin wyjął zza pasa swój ulubiony flet poprzeczny, z którego potrafił wydobyć
niesłychane dźwięki i zaraz zawtórował przyjacielowi, tańcując jednocześnie z
Marion, która śmiała się i podśpiewywała, szczęśliwa z tego, że znów była wśród
swoich. Braciszek Tuck i Artur przynieśli dwie, wielkie beczki wina z winiarni
pod kościołem i lali każdemu, kto miał odpowiednio wieku. Młodsi niestety
musieli zadowoli się wodą, ale również im to nie przeszkadzało, bo byliby
zajęci zabawą i tańcem. Śmiechom, śpiewom i tańcom nie było końca, nawet wtedy,
gdy księżyc zagościł na niebie, a do koła zaczęły latać świetliki.
Wówczas, gdy nadmiar energii został już zużyty, a atmosfera
stała się odpowiednia, blondyn pozwolił sobie zwolnić tempo, a żywe piosenki
zamieniły się w piękną, wolną balladę o miłości, którą dane mu było kiedyś
usłyszeć. Oczywiście, gdy tylko zapanował taki a nie inny nastrój, inne
instrumenty ucichły, a oczy skierowały się na Robina i Marion, którzy również
przestali podrygiwać i patrzyli na siebie. John zaczął śpiewać, a jego wręcz
kojący głos niósł się w powietrzu, od razu rozbudzając w każdym tą romantyczną
stronę. Rudowłosy zbliżył się do dziewczyny, ujmując jej dłoń, a drugą kładąc
na jej tali. Ona zaś drugą ułożyła na jego ramieniu, patrząc mu prosto w oczy.
Zaczęli powoli kołysać się w rytmie muzyki, zapatrzeni w siebie nawzajem. Ta
aura, która nagle ogarnęła wszystkich, w nich po prostu płonęła jasnym
płomieniem. Inni siedzieli cicho, z uśmiechami patrząc na młodych i na to, co
między nimi właśnie się tworzy. David stał obok John’a, oparty plecami o głaz,
razem z Will’em i Allanem. Wszyscy patrzyli na swego przyjaciela z uśmiechami.
Marion zaś nie odsuwała się od swego wybranka, tylko czasem na chwilkę, gdy
przyszło jej zrobić delikatny piruet. Tańczyli razem, aż przy którymś refrenie
i ona zaczęła podśpiewywać, wzbogacając jeszcze głos blondyna własnym. Wszyscy
byli nimi tak oczarowani, że nie sposób było przestać patrzeć i przestać się
uśmiechać, czując w sercu to przyjemne ciepło. A szczególnie wzruszony stał
braciszek Tuck, któremu Artur podał chusteczkę, klepiąc go lekko po ramieniu. Nie
ma co, Mały John świetnie umiał zadbać o nastrój. Sam również bardzo lubił
takie klimaty, jako, że jego dusza była w dużej, zwykle ukrytej części,
romantyczna. W końcu Robin zakręcił Marion po raz ostatni przy ostatnich
nutach, by zaraz znów spojrzeć jej w oczy, stojąc tak blisko. A gdy gitara
ucichła, rozległy się gwizdy i brawa, na które owa dwójka zdawała się w ogóle
nie zwracać uwagi. Wszyscy już powoli zaczęli układać sobie posłania, jako, że
nikomu nie było śpieszno do domu. Senność dała się we znaki, dlatego imprezę
uznano za skończoną. Robin zaś chwycił dziewczynę za dłoń i razem wymknęli się
z polany, udając się na spacer przy świetle księżyca, który dziś świecił
najjaśniej. Blondyn siedział na kamieniu z gitarą i patrzył, jak tamta dwójka
odchodzi, by pobyć przez chwilę sam na sam. Zamyślił się na dłuższą chwilę, a
na ziemie ściągnęły go dopiero słowa Will’a o pomocy przy słaniu łoży. Porzucił
więc swoje rozmyślania, aby zabrać się za pracę i pomoc innym. Wszyscy posnęli
w tempie błyskawicznym. A co z Robinem i Marion? Oni zaś chodzili prawie całą
noc po lesie, śmiejąc się, rozmawiając i będąc ze sobą. W jedną noc chcieli tak
bardzo nadrobić cały stracony czas, dlatego też senność nie potrafiła im
zaszkodzić. Na koniec udali się nad wodospad, gdzie księżyc tańczył w wodzie, a
świetliki wirowały w powietrzu. Atmosfera była cudowna, noc młoda, a
towarzystwo wręcz wymarzone. Czas nie grał dla nich roli. Chodziło tylko o to,
by być blisko siebie. Stali tak, tuląc się do siebie i spoglądając na swe
odbicia w wodzie.
- Tak bardzo za Tobą tęskniłam.- przyznała w końcu, wtulając
się w ukochanego.
- Ja za Tobą także.
Myślałem o Tobie dniami i nocami. Co robisz, o czym myślisz, czy jesteś
szczęśliwa..- odparł rudowłosy, gładząc delikatnie szlachciankę po włosach. Po
chwili odsunęła się od niego nieznacznie, by móc spojrzeć mu w oczy.
- Bałam się, że zapomniałeś już o mnie. W końcu minęło tyle
lat...- rzekła, spuszczając po chwili gdzieś spojrzenie. Widząc to, młodzieniec
uśmiechnął się lekko, po czym wyciągnął rękę i pogładził dziewczę po policzku.
Jej spojrzenie wróciło na swe poprzednie miejsce, a oczy jakby lekko się
przeszkliły.
- Jakże bym mógł..- powiedział, patrząc w te czekoladowe
oczy z miłością. Widząc lekki uśmiech na twarzy swej wybranki serca, nachylił
się nieco. Ich usta połączyły się w delikatnym, niczym muśnięcie płatkiem róży,
pocałunku, tak subtelnym, a z drugiej strony o tak głębokim znaczeniu dla nich
obojga, że nie trzeba było więcej słów. Po policzkach dziewczyny spłynęły
gorące łzy. Łzy, spowodowane tak ogromną tęsknotą, a jednocześnie łzy
szczęścia, tak wielkiego, że nie była w stanie sama udźwignąć jego słodkiego i
cudownego ciężaru. Noc sama grała im
muzykę, a oni nie widzieli świata poza sobą. A jedynym świadkiem ich szczęścia
pozostał księżyc, doglądający ich wysoko na niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz