Minął kolejny dzień, a rudowłosy wciąż wyglądał i czuł
się fatalnie. Gorączka jedynie na
krótkie chwilę spadała, by zaraz powrócić, na nowo męcząc chłopaka, w którym
było już coraz mniej sił. Ale dalej walczył, nie pozwalając sobie się poddać.
Większość czasu przesypiał, nie mógł jeść, bo żołądek zaraz wyrzucał wszystko z
powrotem. Przez ten cały czas John nieustannie był przy nim, bardzo ciężko to
znosząc. Prawie nie sypiał, mało jadł, wyglądał niczym żywy trup, pod oczami
wory, w oczach jakby zagasło życie. Tak minął dzień, a potem też
drugi…trzeciego dnia wszyscy wypatrywali powrotu zakonnika, jednak wciąż nie
było go widać. A co gorsza, rudowłosy zaczął mieć kłopoty z oddechem, pobladł,
wciąż rozpalony przez gorączkę, nie mając nawet siły otworzyć oczu. Nikt nie
chciał tego przyznać, ale widać było, że Robin dobiega do kresu…jego czas
zaczął dobiegać końca… Mimo tego, wszyscy wciąż mieli nadzieję, że to wszystko
zaraz minie, że przyjaciel wstanie i z ożywieniem zacznie się wygłupiać, tak
jak miał to w nawyku. I wszystko znów będzie jak dawniej. Tego popołudnia, gdy
słońce wolno zaczęło się już chylić ku zachodowi, a niebo nabrało kolorów, John
po raz pierwszy od trzech dni odszedł od przyjaciela, przystając dalej, przy
jednym z drzew i opierając się o nie ciężko. Od kilku godzi zaczęło do niego
docierać, ze rudowłosy już z tego nie wyjdzie…nadzieja zaczęła gasnąć. A wraz
nią zaczął gasnąć ten sam Mały John, którego wszyscy znali i kochali. Powoli
przestawał mieć powód do życia, nie mówiąc o chęciach, które zniknęły tego
ranka. Jednak od pewnego czasu jego głowę zagościła również pewna myśl.
Mianowicie, niewyrównane rachunki. W pewnej chwili sam nawet nie zauważył, gdy
pojawiła się przy nim Marion, która z troską i podobnym zmęczeniem a twarzy
pogładziła go dłonią po policzku.
- Powinieneś odpocząć, John. Połóż się, zdrzemnij, zjedz
coś.- rzekła łagodnym głosem, widocznie zmartwiona.
- Nie…nie mam ochoty. Zresztą, jaki to ma teraz sens…-
odparł blondyn, uciekając spojrzeniem.
- Ma sens. Musisz mieć siły. Pomyśl, co powie Robin, gdy
tylko braciszek przyniesie lekarstwo.-dodała, a po twarzy blondyna przemknął
grymas. Chciał powiedzieć, że nic nie powie, bo to już koniec, ale nie potrafił
jej tak zranić. Po chwili jednak zamyślił się na dłuższą chwilę, aby zaraz znów
spojrzeć jej w oczy. W jego własnych zaś zagościła jakaś nowa zaciętość, której
Marion nie rozumiała.
- Marion…opiekuj się Robinem i resztą. Mogę na Ciebie
liczyć, prawda? Wiem, że mogę.- rzekł nagle, kładąc jej dłoń na ramieniu, czym
kompletnie ją zaskoczył.
-Ale..John…co zamierzasz?- zapytała, patrząc na niego
wielkimi oczami. On zaś patrzył na nią jeszcze chwilę bez słowa, po czym
odsunął się nieco.
- Muszę załatwić pewna sprawę. I nie mam pewności, że wrócę.
Dlatego opiekuj się nimi.- rzekł, odchodząc nieco, nie dając dziewczynie szansy
na jakikolwiek protest, który zapewne byłby nieskuteczny. W końcu blondyn był
tak samo uparty, jak rudowłosy. Powędrował najpierw do Will’a, David’a i Al’a,
aby się z nimi pożegnać, co panowie przyjęli z buntem, który udało mu się
zagasić. Cóż, kiedy blondyn chciał, to miał w
sobie tą nutę, która sprawiała, że nikt nie śmiał się przeciwstawić.
Choć widać było, że wiele to kosztowało jego towarzyszy. Na koniec poszedł do
rudowłosego, przy którym przyklęknął sobie, gładząc delikatnie dłonią jego
policzek, wpatrując się z czułością i smutkiem w jego niespokojnie śpiącą
twarzyczkę.
- Żegnaj, mój bracie…być może dane nam będzie spotkać się na
drugim brzegu rzeki…-szepnął, by na koniec nachylić się i złożyć pocałunek na
rozpalonym czole, który trwał dłuższą chwilę, aż w końcu blondyn z żalem, ale
również z pewnością w sercu odsunął się niespiesznie, spoglądając ostatni raz
na Robina, po czym wstał na nogi i ruszył przed siebie, kierując się do wyjścia
z polany.
- John…-szepnął ledwo słyszalnie rudowłosy przez sen. Jednak
blondyn nie usłyszał, bo już go nie było. Zniknął pośród zielonego gąszczu,
pozostawiając puste miejsce na polanie oraz w sercach swoich towarzyszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz