Braciszek Tuck i Marion nie spali. Jakieś pół godziny po
tym, jak młodzieńcy zniknęli z polany, wybudzili się z niespokojnego snu i od
tamtej pory czekali w zaniepokojeniu. Przewidywali wiele scenariuszy, jednak
kiedy na polanę weszła cała banda, niosąc rannego, nie mogli uwierzyć własnym
oczom.
- Na Boga!- zawołał zakonnik, zaś dziewczyna przesłoniła
usta dłońmi. Położono ostrożnie Robina na trawie na zdrowym boku, jednak mimo
starań nie obyło się bez cichego, zbolałego jęku. Od razu obok jego rany posadzono
zakonnika, który ze zmarszczonymi brwiami oceniał wszystko uważnie.
- Musimy mu to wyjąć.- zakomunikował, nakazując Al’owi
przynieść miskę wody.- Jednak to nie będzie takie proste. Ciągnąc do tyłu
moglibyśmy wyrządzić zbyt wiele szkód. Musimy wepchnąć ją głębiej, tak, aby
grot całkiem wyszedł z drogiej strony, a wtedy odciąć koniec i wyciągnąć
pozostałą część.- wyjaśnił, pokazując mniej więcej zgromadzonym, którzy skinęli
głową.
- Braciuszku…bądź delikatny..- wyszeptał rudowłosy,
spoglądając na zakonnika spod wpół przymkniętych powiek. Ten odwzajemnił
spojrzenie z troską jednak nic nie odpowiedział. Nakazał John’owi chwycić
Robina za ramiona i przytrzymać, zaś David’a i Will’a zatrudnił do pomocy przy
strzale. Nie wyglądało to dobrze, a z każdą chwilą było jeszcze gorzej, dlatego
musieli działać szybko.
- Wybacz mi, Robinie.- odezwał się po chwili zakonnik, po
czym nakazał Will’owi pchnąć strzałę. A gdy ten zaczął ją pchać do przodu, z
gardła rudzielca momentalnie wyrwał się krzyk, a jedna z jego dłoni pognała na
przedramię blondyna i zacisnęła się na nim, boleśnie wbijając paznokcie w jego
skórę. Strzała jednak nie była chętna do wyjścia, dlatego też Will musiał
pchnąć mocniej, przez co rudowłosy krzyknął głośniej. John przez cały czas nie
spuszczał wzroku z przyjaciela, a gdy tylko usłyszał krzyki i zobaczył to
cierpienie, jakie obmalowało się na jego twarzy, aż jego samego zabolało. Gdyby
tylko mógł, wziąłby całe to cierpienie na siebie, aby tylko mu ulżyć. Zacisnął
zęby, podobnie jak rudowłosy aby nie krzyczeć, kiedy grot zaczął powoli
bardziej przebijać skórę i wychodzić na zewnątrz. A gdy tylko pokazał się cały,
David odciął go, a Will wyciągnął całą resztę jednym ruchem. Od razu polała się
krew, zaś braciszek przyłożył do ran mokry materiał. Po tym wszystkim Robin
poluzował swój uścisk na przedramieniu przyjaciela, jednak nie zabrał ręki.
Oddychał teraz ciężko i nierówno, powieki miał odrobinę uchylone. Widać było,
ile to wszystko musiało go kosztować. Po krótkiej chwili jego ranami zajęła się
Marion, która milczała cały czas, zaciskając nieco usta, choć w jej oczach
krążyły łzy. Była niezwykle delikatną i wrażliwą osobą, dlatego też to wszystko
nie było dla niej łatwe. Starała się jednak wykazać siłą i nie pozwoliła łzom
spłynąć na policzki. A kiedy opatrunek został wykonany, położono obolałego
Robina na plecach i przykryto kocem. Zakonnika bardzo niepokoił jego stan,
ponieważ od chwili, gdy wyjęli strzałę, na twarzy młodzieńca zaczęły gościć
wypieki, a jego ciało nagle stało się rozpalone. Ponadto ciężko było
stwierdzić, ile krwi stracił, a bandaże szybko przesiąkały, przez co trzeba je
było zmieniać. W końcu nastał zmierzch, a oni nadal nie wiedzieli, co robić
dalej. Jednak kiedy to zakonnik pozbierał pozostałości po strzale i zaczął się
jej przyglądać, zauważył cos bardzo niepokojącego. Prócz krwi Robina na grocie
była jeszcze jedna substancja, o kolorze ciemnego fioletu, którą starzec znał
aż za dobrze.
- Strzała była zatruta.- obwieścił pod wieczór, gdy wszyscy
siedzieli nad poszkodowanym, który nie mógł zasnąć. Momentalnie spoczęły na nim
wszystkie zszokowane i wystraszone spojrzenia. Marion znów przesłoniła dłonią
usta, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszała. To dlatego ta gorączka.
- Zrób z tym coś, bracie!- jako pierwszy odezwał się
blondyn, marszcząc brwi i patrząc z przejęciem na starca.
- John..-rzekł Tuck spokojnym tonem, choć w jego oczach
widniał cień smutku i troski.- Muszę udać się po lekarstwo, jednak zajmie mi to
trzy dni. Nie wiem, czy do tego czasu
Robin wytrzyma, a nie mogę też gwarantować, że to lekarstwo mu pomoże. To
bardzo silna trucizna.
- To na co braciszek czeka?!- oburzył się znów blondyn,
wstając na nogi. Wiedział, że to nie wina zakonnika, jednak nie potrafił
zapanować nad emocjami i po chwili odszedł od reszty i zaczął nerwowo
przechadzać się tu i tam. Brat Tuck spojrzał na wszystkich po kolei, po czym
wstał i opuścił polanę, oznajmiając jeszcze, że wróci za trzy dni. Teraz mogli
już tylko czekać. Robin widząc zachowanie John’a poprosił pozostałych, by
pozwolili mu z nim pomówić. A gdy odeszli, zawołał do siebie po cichu
przyjaciela, który przysiadł obok, nie patrząc na niego. Doskonale odczytywał
to napięcie z jego twarzy, znał go tak dobrze. Po pewnej chwili rudowłosy
uśmiechnął się lekko.
- Wiesz, John…znamy się już dwadzieścia pięć lat. To szmat
czasu, nie uważasz?- rzekł, nieco ściszonym głosem, wciąż przyglądając się
przyjacielowi.
- Czy ja wiem…minęło jak jeden dzień..- odparł blondyn nieco
oschle, wciąż uparcie patrząc gdzieś w bok. Widząc to w oczach Robina zagościła
troska. Dobrze wiedział, że kiedyś nadejdzie taki dzień i że John będzie to
ciężko znosił. Chciałby mu tego zaoszczędzić. Po chwili milczenia westchnął
cicho.
- Zaopiekujesz się nimi, prawda?- rzekł, kątem oka zerkając
w stronę młodzieńców i Marion , którzy zajęli się ogniskiem i kolacją. Po tych
słowach przyjaciel w końcu na niego spojrzał, jakby do końca nie wiedział, o co
rudowłosemu chodzi, jednak wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiał. To było
jak nóż w serce, w jednej chwili poczuł ukłucie bólu.
- Nie będzie takiej potrzeby, bo nigdzie się nie wybierasz.-
rzucił, pewny tego, co mówił, marszcząc brwi i patrząc wciąż w oczy młodzieńca.
Po niedługiej chwili dostrzegł w nich smutek.
- John…- zaczął znów rudzielec, jednak nie dane mu było
skończyć, bo towarzysz ostro mu przerwał.
- Nie! Nie chcę tego słuchać, nie chcę żadnych wspominek
tych wszystkich lat, nie chcę, byś teraz mi mówił, abym opiekował się nimi, gdy
Ciebie zabraknie! Powiedziałem Ci już, nawet nie waż się ze mną żegnać!- odparł
chłopak, unosząc nieco ton głosu, widocznie zdenerwowany. Rzadko można go było
zobaczyć w takim stanie, ale Robin dobrze wiedział, że to przez te wszystkie
emocje, jakie teraz się w nim kotłowały. Musiały znaleźć jakieś ujście.
- Więc mam odejść, nie powiedziawszy nawet „Do widzenia”?- rzekł
rudowłosy, jednak zaraz w jego stronę znów pomknęło ostre spojrzenie, w którym
jednak potrafił bez problemu dojrzeć rozpacz, strach i cierpienie.
- Nigdzie się nie wybierasz.- rzucił znów blondyn, nie
ustępując.
- Nie masz tej pewności…- Robin chciał jeszcze coś
powiedzieć, jednak nie zdążył, bo blondyn wyciągnął wyprostowaną dłoń,
wskazując palcem na cienką, prawie niewidoczną bliznę, ciągnącą się po całej
długości wnętrza dłoni.
- Więc po co to wszystko? Po co była nasza przyjaźń, po co
ta przysięga, po co szliśmy razem przez życie, pokonując wszelkie
przeciwieństwa, po co pomagaliśmy biednym? Po to, byś teraz odszedł, zostawił
mnie tu tak po prostu, jakby nigdy nic się nie stało?!- rzucił znów przyjaciel,
a w jego w głosie powoli złość zmieniała się w rozpacz, widniejącą w jego
oczach. Rudowłosy znów patrzył na niego ze smutkiem i troską w oczach, by po
krótkiej chwili wyciągnąć dłoń i spojrzeć na jej wnętrze, gdzie widniała
identyczna blizna. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią w ciszy, zaś
blondyn wpatrywał się w niego.- „Od tej pory razem będziemy okradać bogatych,
razem będziemy pomagać biednym. Razem będziemy ryzykować, razem będziemy się
ukrywać. Będziemy razem się śmiać, razem płakać, razem żyć i razem umierać.
Razem przeciwko całemu światu. A choćbyś nie wiem jak bardzo nikczemny i
niegodziwy się stał, choćbyś ranił mnie do szpiku, choćbyś zdradził mnie i
wydał w ręce tyrana na śmierć, zawsze będziesz mym bratem”…- zacytował, nieco
spokojniej, przypominając sobie te słowa, które od tamtej pory zawsze nosił
wyryte w sercu. A kiedy to przyjaciel znów na niego spojrzał, wyciągnął dłoń i
chwycił dłoń przyjaciela, splatając ich palce ze sobą. - Tyle czasu byłeś
wierny tym słowom…dlaczego teraz chcesz je złamać?- dodał, tym razem ciszej. Przez
następną chwilę rudowłosy wpatrywał się w niego z bólem w oczach. Po niedługiej
chwili pociągnął delikatnie dłoń przyjaciela, przysuwając ją do swojej twarzy,
gdzie położył ją sobie na policzku i nakrył swoją dłonią. Skóra rudowłosego niemalże
parzyła, co znów przyprawiło blondyna o ukłucie strachu. Gorączka wcale mu nie
spadała.
- Nie chcę..-rzekł w końcu Robin, patrząc na John’a spod
wpół przymkniętych powiek. Blondyn poczuł, jak serce mu się ściska, a oczy mimo
wszelkich starań lekko mu się przeszkliły. Delikatnie pogładził gorący policzek
Robina, nie odrywając od niego spojrzenia nawet na chwilę.
- Nie mogę Cię stracić…- wyszeptał po chwili, czując w
gardle łzy i ból w sercu. Po tych słowach serce rudowłosego jakby nieco
przyspieszyło, jednak wciąż czuł to samo ukłucie bólu, widząc te przeszklone
oczy przyjaciela, widząc, jak ciężko to wszystko znosi. Gdyby tylko mógł, wziął
by na siebie to wszystko, co przeżywał, całe to cierpienie, które musiał
dźwigać.
- Zostań przy mnie…dobrze?- odparł po dłuższej chwili,
równie cicho.
- Zostanę.- odparł John, przymykając do połowy powieki. Po
tym jednym słowie po twarzy Robina przemknął nikły cień uśmiechu, jednak zaraz
wtulił policzek w dłoń towarzysza, zamykając oczy. Po pewnym czasie rudowłosego
zmorzył sen, zaś blondyn dzielnie siedział u jego boku, ani na chwilę nie
zabierając ręki nie odwracając spojrzenia. Przypatrywał się jego twarzy, tak
znajomej, a jednak przez tyle lat tak wiele się w niej zmieniło. Jednak to był
wciąż ten sam Robin. Po pewnym czasie położył się obok niego, leżąc z nim tak
twarzą w twarz i wsłuchując się w spokojny, czasem tylko z lekka nierówny
oddech. Nie chciał zasypiać. W sercu czuł ten strach, że jeśli uśnie, jeśli
zamknie oczy choćby na chwilę, już więcej go nie zobaczy. I właśnie ten strach
skutecznie odganiał jakąkolwiek senność. Zdarzyło mu się też w środku nocy
przysunąć się nieco, aby złożyć delikatny pocałunek na rozpalonym czole, jakby
miał nadzieje, że ten mały gest zdoła go nieco ostudzić. Gdzieś w środku snu
rudowłosy niemalże bezwiednie coraz to bardziej przysuwał się do przyjaciela,
tak, że w pewnej chwili John przytulił go do siebie ostrożnie, wtulając twarz w
rude kosmyki. Niektóre z owych miękkich pasm zostały nasączone słonymi łzami,
które powoli spływały po policzkach John’a. Czuwał nad nim całą noc, w duchu
nie przestając modlić się o to, by wszystko było dobrze, by wyzdrowiał. By go
nie zostawił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz